Lis przekręcił się z boku na bok i niechętnie wstał. Chętnie spędziłby w swoim posłaniu jeszcze więcej czasu, szczelnie otulony ptasim puchem, przeglądając wysłużony atlas ziół, jednak ssanie, które odczuwał w żołądku, wypędziło go spod ciepłej pierzyny. Otrzepał się z pojedynczych piór, jakie osiadły na jego sierści i ruszył w stronę wyjścia z jaskini; wzdrygnął się na myśl o czekającym go na zewnątrz chłodzie.
Gdy w końcu znalazł się na dworze, zimny wicher wdarł się pod jego futro, docierając do niegotowej na zmianę temperatury skóry. Ron zadrżał i rozważył powrót do nory, jednak burczący żołądek skutecznie go przed tym powstrzymał. Lis zacisnął zęby i spojrzał na błękit jasnego nieba, niezmącony najmniejszą nawet chmurką. Promienie słońca dodawały okolicy ciepła – nie tylko fizycznego, ale też tego wyjątkowego rodzaju ciepła, które odczuć można tylko sercem.
Spowita śniegiem okolica poprzecinana była tropami zwierzyny. Lis uśmiechnął się pod nosem – nie będzie musiał na ślepo węszyć po całej polanie; wystarczy, że sprawdzi, który ze śladów okaże się najświeższy.
Ruszył przed siebie, a jego łapy zapadały się po kolana w świeżym, miękkim puchu. Zwolnił, gdy jego uszu dobiegły ciche popiskiwania ukrytej pod powierzchnią mysiej rodziny, jednak zdecydował się iść dalej – miał ochotę na jakiś większy, bardziej pożywny posiłek.
Dotarł w końcu do wypatrzonego wcześniej tropu zająca, a zmysł węchu potwierdził, że zwierz przechadzał się tędy nie tak dawno temu. Lis kontynuował więc wędrówkę, poruszał się już jednak wolniej i rozglądał na boki, aby nie spłoszyć potencjalnej ofiary.
Nagle jednak zobaczył jaskinię, której nigdy wcześniej nie widział. Zorientował się wtedy, że zapuścił się w nieznane sobie tereny. Nic z resztą dziwnego, mieszkał tu przecież od niedawna. Zaintrygowany podszedł do wejścia kamiennej groty.
Zawahał się chwilę, nim wszedł do środka. Rozum podpowiadał mu, że może to być zimowe legowisko jakiegoś niedźwiedzia czy innej bestii, której Ron z pewnością nie chciałby zbudzić. Poza strachem poczuł jednak coś więcej – ciemny, mroczny korytarz przyciągał go z niesamowitą siłą, zapraszała, aby odkryć jej tajemnicę. Nawiasem mówiąc, lis dzięki odkryciu zupełnie zapomniał o morzącym go wcześniej głodzie. Po prostu czuł całym swoim sercem, że musi dowiedzieć się, co też skrywa nowo odkryta grota.
Ron przełknął głośno ślinę i, stawiając łapy ostrożnie niczym czający się na ofiarę kot, zniknął w głębi jaskini. Ogarnęła go ciemność, w której nawet lisie, doskonale przystosowane do nocnych polowań oczy stały się zupełnie bezużyteczne. Być może chcąc dodać sobie otuchy, napełnił płuca dusznym, wilgotnym powietrzem do granic ich możliwości, by potem powoli wypuścić je przez nos.
Nagle tuż nad swoją głową usłyszał pisk, któremu towarzyszył dziwny odgłos trzepotania skrzydeł. W normalnych okolicznościach szybko zorientowałby się, że to zwykły, niegroźny nietoperz, jednak napięcie, które odczuwał, musiało w tym momencie znaleźć swoje ujście.
Lis podskoczył ze strachu, a lądując poślizgnął się na topniejącym śniegu, który wniósł na własnych łapach. Na tym się nie skończyło! Wylądował brzuchem na ziemi, a próbując wstać, potknął się o kamień. W tamtym momencie stracił grunt pod nogami i uderzył ponownie w ziemię zanim jeszcze jego błędnik zdążył przetworzyć całą tę sytuację.
Lis zakaszlał, a kiedy bicie jego serca zwolniło znów do akceptowalnej częstotliwości, przystąpił do pobieżnej analizy stanu ciała. O dziwo, wydawał się nie mieć żadnych złamań, a jedynie kilka drobnych stłuczeń i zadrapań. Nie zmieniało to faktu, że cały był obolały. Jak na ironię, pusty żołądek zaczął o sobie przypominać właśnie w tym momencie.
Ron próbował wspiąć się z powrotem w wyższe partie jaskini, jednak, jak się okazało, ściana okazała się zbyt stroma. A więc utknął tu na dole? Spróbował skręcić w lewo, napotkał jednak jedynie zimną ścianę. Zaskamlał cicho, nabierając przekonania, że nigdy nie wyjdzie z tej przeklętej jaskini. Wtem coś usłyszał, jakby szmer dobiegający z jednego z korytarzy.
Wymacał wąskie przejście ze strony, z której dobiegał głos i wcisnął się w nie. Krzywił się za każdym razem, gdy okaleczone ciało ocierało się o szorstką, wilgotną skałę. Serce waliło mu jak oszalałe. Możliwe, że właśnie pakował się w łapy jakiejś strasznej bestii, w końcu szmer nie mógł powstać sam z siebie. Czy miał jednak inne wyjście? Możliwe, że tunel był dla niego jedyną droga prowadzącą do świata zewnętrznego.
W końcu z niemałym trudem wycisnął się w tunelu, który swe ujście miał w ogromnej podziemnej hali. Lis dostrzegł niewielką szczelinę w suficie, przez którą nieśmiało wnikało światło; niewielki promyczek nadziei. Ron zaczął wgapiać się w szczelinę jak wygłodniała rybitwa w morską toń.
- Brawo… Gratulacje… - usłyszał syczący szept, przypominający mowę jakiegoś wielkiego, groźnego węża. Ach, świetnie, Ron, zostaniesz czyimś… śniadaniem, obiadem? Lis nie wiedział nawet, jak długo błąka się już pod ziemią.
- Kim jesteś?! – Wykrzyknął lis w przestrzeń. Stąpał twardo dalej, chcąc zamaskować swój strach przed nieznajomym. Jedyną odpowiedzią, jaką usłyszał, okazało się jednak głuche echo.
- Dotarłeś tutaj… samotnie, mój ty strudzony wędrowcze… - Dopiero po chwili szept znów powrócił, zakłócając względną ciszę.
Ron zaczął rozglądać się dokoła zaniepokojony. Miał wrażenie, że serce niedługo wyskoczy mu z gardła. Postąpił jedynie kilka kroków w tył…
- Czego chcesz? – Zapytał, wkładając wiele wysiłku w zachowanie niezachwianego głosu. Nie chciał pokazać stworzeniu, że się boi, choć najeżone futro i drżące łapy mówiły same za siebie.
- Pomocy… Pragnę tylko pomocy… Podejdź tutaj i uratuj mnie, proszę! – Lis postawił uszy na sztorc, próbując dociec, skąd dobiega głos. Dźwięk niósł się jednak z każdego kąta sali.
Taa. Pomocy. Śniadanie przecież samo się nie poda. Ron prychnął tylko pod nosem, nie jest przecież głupi i nie da się zwabić w tak oczywistą pułapkę. Mimo wszystko… Stworzenie mogło wiedzieć, gdzie znaleźć wyjście… W głowie rudzielca zaczął formować się prosty plan. Wciąż jednak nie wiedział, jak pomóc stworzeniu. Już chciał krzyknąć: „gdzie jesteś?”, kiedy nagle dostrzegł rozbłysk na drugim końcu pomieszczenia, wewnątrz którego zdawała się kryć niewyraźna postać.
Choć wydawało mu się to co najmniej podejrzane, ruszył truchtem w stronę dziwnego zjawiska, swoje zachowanie w sardoniczny sposób usprawiedliwiając tłumaczeniem, iż szybka (acz pewnie bolesna) śmierć, jaka może spotkać go z rąk (tudzież kłów, pazurów, czy w co tam jeszcze może być ono wyposażone) tajemniczego stworzenia, z pewnością będzie lepsza niż długa i powolna śmierć głodowa, która z pewnością go czeka, jeżeli nie znajdzie wyjścia.
Przysiadł na wilgotnej skale w odległości około czterech metrów od stworzenia, skąd miał możliwość, aby mu się przyjrzeć, zachowując względnie bezpieczny dystans.
- No, to z czym masz problem? – Zapytał Ron nie do końca przyjacielskim tonem, nastawiając uszy. Jednocześnie dokładnie badał wzrokiem stworzenie.
Było dużo większe, niż mogłoby się wydawać z oddali. Właściwie lis miał do czynienia z ogromną bestią. Wydłużone, zwinięte teraz ciało pokrywały niebieskie łuski, które… wprawdzie połyskiwały, lecz można było odnieść wrażenie, że jedynie ułamkiem dawnego blasku. Smutne, głębokie oczy, osadzone w smukłym, wąsatym pysku patrzyły na Rona z nieopisaną ufnością, można w nich było dostrzec na nowo rozpaloną iskierkę dawno wygasłej nadziei. Te oczy nie mogły kłamać.
Lis podszedł bliżej do stworzenia, nie zważywszy na jego ostre pazury. Wiedział, że naprawdę potrzebuje ono pomocy.
- Co się stało? – Zapytał, tym razem jego głos przepełniony był troską. Nie wiedzieć czemu nie potrafiłby nie pomóc stworzeniu. Przyciągało go. Hipnotyzowało.
- Moje źródło! Wyschło! Wraz z nim moja moc! – Odezwało się zwierzę. Jego głos był teraz zachrypnięty, pełen bólu.
Ron rozejrzał się wokół po niewyraźnych kształtach wyłaniających się z ciemności. Zdał sobie sprawę, że miejsce, w którym stał, kiedyś musiało znajdować się pod powierzchnią podziemnego jeziora; zauważył, że drobne kamyczki leżące gdzieniegdzie na ziemi, to tak naprawdę szczątki skorupiaków zamieszkujących wody w jaskiniach. Teraz była to jedynie naga, wilgotna skała. Ron nadal jednak nie rozumiał.
- Jak mogę pomóc? Nie przywrócę przecież źródła, nie…
- Przywrócisz – przerwało mu stworzenie.
- Niby jak?
Kirin rozwinął się z kłębka, w który był zwinięty, na co lis cofnął się o krok. Stworzenie jednak zwinęło się ponownie, tym razem w drugą stronę.
- Nie wiem! To ty masz coś wymyślić! Gdybym wiedział, co zrobić, to nie stałbyś teraz na suchej ziemi! – Z początku mogłoby się wydawać, że kirin wybuchnie gniewem, ten jednak schylił głowę, a na jego łuskowatym policzku zalśniła łza.
- Eech… Wiesz chociaż, dlaczego źródło wyschło? – Zapytał nieśmiało Ron.
Nie usłyszał odpowiedzi, jednak Kirin pokręcił przecząco głową. Pięknie.
- W takim razie przykro mi, ale nie mogę pomóc – powiedział Ron ze skwaszoną miną.
- Musisz! – Wykrzyknął Kirin, który w jednej chwili rozwinął swoje ciało i oplótł się wokół Rona. Lis czuł ciepło jego ciała, drżenie mięśni…
- K-kiedy ja nie wiem, jak to zrobić – odpowiedział lis chwiejnym głosem.
- To trudno. Wymyśl – odparło stworzenie, uwalniając Rona z objęć.
Lis westchnął głośno i bez słowa odsunął się od Kirina. Poszedł w stronę dziury w ziemi, z której, jak się domyślał, jezioro powinno brać swoje źródło. Cały czas czuł na sobie wzrok łuskowatego stworzenia. Gdy w końcu doszedł do dziury, zajrzał do środka. Nic przydatnego nie udało mu się zauważyć. Spróbował wsadzić tam łapę, jednak kończyna okazała się ona zbyt szeroka, by zmieścić się w otworze.
Ron usiadł zrezygnowany. Świetnie. Utknął w podziemnej jaskini, z której nie potrafi wyjść razem ze stworzeniem, które i tak go z tej jaskini nie wypuści, dopóki nie uda mu się dokonać czynu, zdawałoby się, niemożliwego. Wolałby w tym momencie, żeby stworzenie okazało się jednak być mięsożerne. Szybka śmierć wydawała mu się niezwykle kuszącą perspektywą.
Zaczął jednak intensywnie myśleć, mając nadzieję, że uda mu się znaleźć jakieś wyjście z tej beznadziejnej sytuacji. Co sprawia, że źródło pojawia się w tym, a nie innym miejscu? Magia. To proste. A więc jaka musi być przyczyna wyschnięcia źródła? Odcięcie dopływu magii.
Ron pragnął zrozumieć, dlaczego magia przestała działać na to konkretne źródełko, lecz żaden możliwy powód nie przychodził mu do głowy. Zrezygnowany położył się na ziemi i oparł łeb o skałę na krawędzi źródełka. A wtedy coś zobaczył.
Słabiutki, blady blask. W otworze definitywnie znajdował się jakiś niewielki przedmiot o magicznych właściwościach. Pytanie tylko, czy było to coś, co blokowało przepływ magii w źródełku, czy wręcz przeciwnie - obiekt będący jej źródłem.
Ron podskoczył podekscytowany, a czekający w oddali kirin drgnął z zaskoczenia. Lis postanowił sobie, że wydobędzie przedmiot z otworu. Tylko jak? Gdyby był na powierzchni, posłużyłby się patykiem, pod ziemią jednak ciężko takie znaleźć.
Nim się obejrzał, kirin zbliżył się do lisa i zawisnął mu nad ramieniem, z ciekawością przyglądając się jego poczynaniom. Wtedy lisa olśniło.
- Wsadź tu pazur - polecił Ron.
- Ale wtedy uszkodzę źródełko! - Protestował kirin.
- Właśnie o to chodzi. No dalej, to chyba twoja jedyna szansa - zachęcał go Ron.
Kirin z ostrożnością wepchnął szpon do dziury, jednak nawet pomimo delikatności, nie udało mu się dokonać tego bez uszkodzenia otaczającej otwór skały. Smok cofnął łapę przerażony.
Ron zaczął odtrącać poluzowane kamienie. W końcu mógł sięgnąć po świecący obiekt, który okazał się być sporym kryształem. Przedmiot emitował też pulsujące ciepło, jednak zarówno ono, jak i światło sprawiały wrażenie, jakby miały zaraz wygasnąć. Lis zaczął przyglądać mu się uważnie. Nigdy wcześniej nie widział podobnego minerału.
- Kamień księżycowy - oświadczył smok. - Ale jakiś... blady. Co nam po kamieniu księżycowym? - Zapytał, a wąsy przy jego pysku opadły smutno.
- Księżycowy, powiadasz? Ha! - Wykrzyknął Ron, który już miał pomysł, co mógłby z kryształem zrobić, choć nie wierzył, że jego plan może wypalić.
Popędził z kamieniem w stronę promyka światła, który przedostał się do jaskini przez niewielką szczelinę w sklepieniu. Po swoim poziomie zmęczenia, jak i po bladości promyka, mógł się jedynie domyślać, że była noc.
W momencie, gdy światło padło na kamień, zaczął on się świecić z coraz większą intensywnością, po chwili rozgrzał się też do tego stopnia, że Ron nie mógł już go dalej utrzymać w pysku. Upuścił kamień, który zdawał się dalej "ładować swoje baterie".
Gdy w końcu kryształ wchłonął w siebie tyle księżycowej energii, że nie można było patrzeć na oślepiający blask, stało się coś niezwykłego.
Z kamienia zaczęła wypływać woda.
Ron rozdziawił pyszczek, zdumiony całą tą przygodą z kamieniem, a Kirin uradowany popędził w jego stronę.
Smok wręcz promieniał energią, a gdy tylko woda sięgnęła jego łap, przez jego ciało przemknął zdumiewający błysk, który zdawał się regenerować jego zmatowiałe łuski.
Woda dosięgła też łap Rona, jednak ten nie był do końca zadowolony z takiego obrotu spraw. Nie był najlepszym pływakiem.
Kirin, widząc niepokój na lisim pyszczku, delikatnie chwycił rudzielca w zęby i postawił na swoim grzbiecie. Lis zachwiał się, jednak szybko udało mu się odzyskać równowagę.
Z tej wysokości miał dobry widok na jaskinię, która powoli wypełniała się wodą. Pod jej powierzchnią dało się dostrzec księżycowy kryształ, którego blask, stłumiony przez wodę, rozświetlał całe pomieszczenie. Ron dostrzegł rysunki naskalne i bujnie rozwijającą się roślinność (wszak lis nie mógł wiedzieć, że w rzeczywistości były to pewne gatunki grzybów), których nie mógł dostrzec w ciemności. Jaskinia wyglądała pięknie. Co nie znaczyło, że chciałby tu zostać na zawsze.
- Chyba jestem ci winien przysługę - oświadczył kirin, jakby czytał w lisich myślach.
- Wiesz może, jak wydostać się stąd na powierzchnię?
- Da się zrobić.
Smok skupił swe spojrzenie w punkcie jaskini znajdującym się dokładnie pod otworem w sklepieniu. Uniósł wodę z tego miejsca do góry na kształt fontanny, która po chwili sięgnęła szczeliny, poszerzając ją znacznie.
Kirin obniżył fontannę do poziomu lisa i gestem zasugerował mu, by ten na nią wskoczył. Ron, z dozą nieufności, odbił się od grzbietu stworzenia i wylądował w chłodnej wodzie.
- Żegnaj! - Usłyszał od smoka.
Zaczął panicznie machać łapami, by utrzymać chociażby czubek nosa na powierzchni. Czuł, jak woda zalewa mu uszy i walczył, by nie dostała się też do jego płuc. Nim się jednak zorientował, jedna z łap natrafiła na twardą ziemię. Ron desperacko wydostał się z wody i w końcu był już na polanie.
- Dziękuję - wymamrotał do dziury. Swoją drogą pomyślał, że teraz przydałoby się ją jakoś zasklepić, jednak to już nie było jego zmartwienie.
Lis otrzepał się z wody, a kątem oka zauważył, że jego pojawienie się w tym miejscu spłoszyło jakieś sarny.
Nie podobało mu się jego położenie. Nie wiedział, gdzie jest. W dodatku był środek zimowej nocy, a on miał mokre futro. Głód doskwierał mu coraz bardziej. Cóż, miewał lepsze dni.
Jakimś jednak dziwacznym zrządzeniem losu, udało mu się w oddali dostrzec znajomą sylwetkę jednego z członków stada. Popędził w stronę znajomej, a wysiłek fizyczny choć minimalnie go rozgrzał.
I tak, przed oczyma wspomnianej osoby, stanął lis: przemarznięty, zagubiony, a jego brzuch burczał tak głośno, że nawet ona była w stanie go usłyszeć.
- Nie chciałbyś się u mnie ogrzać? - Zaproponowała, wcześniej wypluwszy dorodnego zająca, którego trzymała w pysku.
- Ch-chętnie. To był dłu-ugi dzień - odparł lis, którego głos drżał z zimna.
I tak, lis i... samica bliżej nieokreślonego gatunku (jakich w tym stadzie pełno), udali się do ciepłej, suchej jaskini.
Koniec.
(2426 słów)