piątek, 2 marca 2018

Od Umbry - "Bezczelna Ruda Kita"

Włóczenie się po terenach stada, którego się nie zna i naumyślne unikanie Alfy nie było lekkim kawałkiem chleba. Ta przeklęta Eros była dosłownie wszędzie, to siedziała i gapiła się w nurt rzeki, z której chciał się napić, to polowała na to samo zwierzę, które on sobie upatrzył. Zupełnie, jakby nie miała co innego do roboty, na Boga, była przecież Alfą! Zwierzętom zawsze było "mało", czy też "niedobrze", stąd też winny właśnie do niej zgłaszać się ze swoimi skargami! A ona po prostu hasała sobie po terenach własnego stada, jak gdyby nigdy nic, i utrudniała mu funkcjonowanie. Już nie raz tak się przestraszył na jej widok (nie, że ogólnie jej się bał, po prostu MUSIAŁ jej unikać... On, przecież, niczego się nie boi...), że teleportował się w zupełnie sobie nieznane miejsce i nie miał pojęcia, co ze sobą począć. Pewnego dnia, gdy dostrzegł ją kątem oka przy drzewie, na którym odpoczywał, zerwał się z gałęzi (co chyba jasne, nie potrafił się wspinać, ani nie miał zbytnio takiej możliwości, więc skorzystał ze swej unikatowej umiejętności materializacji w miejscu, w którym zażyczył sobie akurat przebywać, obierając za cel akurat tą gałąź) i teleportował się do jaskini niedźwiedzia (nie miał pojęcia jak, doprawdy, nigdy nawet tej jaskini nie widział, a więc jak udało mu się skupić swoją wolę na tym miejscu? W dodatku, ta deportacja była poza jego kontrolą - wcale nie starał się szczególnie zmaterializować w bezpieczniejszym miejscu) i tylko cudem wymknął się spod jego wielkich, zwieńczonych ostrymi pazurami łapsk. Jakby tego było mało, stworzenia, którym udało się go zauważyć, a potrafiły mówić, chyba przekazały tej całej Eros, że uraczył obecnością swojej szlachetnej osoby przynależące do niej tereny.


Westchnął ciężko, wyciągając łapy do przodu. Znajdował się aktualnie na gałęzi dębu, który wyglądał na dość solidny, ażeby uznać go za idealne miejsce do odpoczynku. Konar, jaki przeznaczył sobie za sypialnię na dzisiejszą noc (nigdy nie siedział w jednym miejscu dłużej, niż dwa dni.. Kto wie, czy ta przeklęta Eros nie zaczęłaby go śledzić), znajdował się dość wysoko, aby widzieć wszystko, co dzieje się niżej oraz, przy ewentualnym upadku, nie umrzeć na miejscu... W ostateczności poważnie pogruchotać sobie kości. Złożył łeb na niedbale zarzuconych na siebie przednich łapach, myśląc, czy długo jeszcze ma zamiar pozostać w tym Śmiertelniczym Świecie.


Z jednej strony podobało mu się tu - Przytłaczająca sterylność i czystość Świątyni, znudziłyby chyba każdego, po dłuższym czasie. W dodatku tam było okropnie nudno, a on nie był aż tak stary, by nie chcieć się "wyszaleć" w tych młodych dla jego organizmu czasach. Ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że musi w końcu oddać się medytacji, zamiast wiecznie czerpać, niczym nieznośny robak, z plonów wydawanych przez tę planetę. A nawet jeśli powróci, to na jak długo? Czy doprawdy zamierza zmarnować kolejne dziesięć lat na siedzenie w Świątyni Czasu?


Och, śmiertelnicy nie zdają sobie sprawy, ile mają szczęścia, nie musząc przejmować się niczym innym, poza interesem swoim, względnie swojej rodziny. Na jego barki złożony został ciężar całej Ziemskiej społeczności, a on nigdy o to nie prosił. Nie pragnął zostać prymitywną imitacją bożka, poprzez dbanie o zegar, o wszelkie istoty, o rośliny, o wszystko inne, co kiedykolwiek zaistniało na tej planecie, bowiem to od niego zależy, jak szybko czeka ją kataklizm.


Zadrżał, gdy jego sierść zmierzwił delikatny wiatr. Był on lekki, odżywczy, oczyszczający. Był zwiastunem rychłego przybycia wiosny. Spojrzał z wyższością na częściowo stopniały śnieg. "Czeka cię prędki koniec" - Pomyślał.


I wtem ciemność spowiła jego wizję, sprowadzając do jego umysłu sen. Sen pełen zegarów, krzyków, jęków bólu, wybuchów i kataklizmów.


~*~*~


Ciemność rozgonił niespodziewany jazgot. Wrzawa obfitowała w szamotanie skrzydeł oraz serię głośnych warknięć i lisich "szczeków", w akompaniamencie szelestów gałązek i liści. Ze zgorszeniem podniósł łeb - Śmiertelnicy byli irytujący, nigdy nie mogli zapewnić swojej zwierzynie szybkiej, godnej śmierci, tylko wykańczali ją powoli, przy okazji zakłócając względną ciszę dźwiękami, towarzyszącymi konającej zwierzynie. Ten ptak akurat zdawał się być szczególnie twardy i nie dawać za wygraną, bo wciąż przez las niosło się szamotanie jego skrzydeł i szelest krzaków. Podskoczył, gdy zza pobliskiego, wyjątkowo pokrytego liśćmi, krzewu wyskoczył bażant, rozpaczliwie próbujący poderwać się do lotu, a w jego ptasi ogon (potrząsnął łbem, by upewnić się, czy dobrze widzi) wgryzł się lis. Wola życia ptaszyska musiała być wyjątkowo ogromna, bo ciągnęło ono drapieżnika po ziemi, który próbował wszczepić pazury w grunt, ale zamiast tego zostawiał za sobą tylko ślady swoich pazurów.


Cała ta sytuacja mogłaby zdawać się być komiczna, ale on, zamiast marnować czas na śmiech, spróbował wypatrzyć cień szansy dla swojego wołającego o strawę żołądka. Jeśli nawet lis się zmęczy, to bażant będzie zbyt wyczerpany, aby próbować wzbić się w powietrze. Wtedy mógłby wkroczyć on - Zmaterializować się przed ptakiem i zacisnąć szczękę na jego głowie, na dobre odbierając mu możliwość poruszania się.


Jak zaplanował, tak zrobił. Przez dłuższą chwilę teleportował się z drzewa, na drzewo, byleby nie zgubić wciąż walczącego o życie ptaka, ale w pewnym momencie w oddali zawył wilk, dekoncentrując lisa, który spłoszony poluźnił ścisk swych szczęk, tym samym uwalniając ptaszysko. Rudzielec pisnął, przez siłę rozpędu, jaką nadał mu ptak, przekoziołkował metr do przodu, po czym wpadł do jakiegoś bliżej nieokreślonego rowu. I tu do gry wchodził on - Cichy zabójca.


Skupił się na miejscu, do którego za kilka sekund dobiegnie wciąż nieświadomy swej wolności bażant, pozwolił pętli zacisnąć się na swej szyi, wstrzymując oddech, na ułamek sekundy biel spowiła mu wizję, ale potem stał już z rozwartymi szczękami, czekając na ofiarę, nieświadomą jego obecności. Ptak wpadł mu dosłownie między zęby, a on, nie czekając, zacisnął paszczę. Coś chrupnęło (przez jego ciało przeszedł przyjemny dreszcz, wywołany tym jeszcze przyjemniejszym dźwiękiem), ciało bażanta sflaczało i opadło, a ciepła krew trysnęła mu do paszczy. Chwilę upajał się jej doskonałym smakiem oraz swoją porażającą - jak na kogoś, kto nie umie polować - skutecznością, zaczynając rozumieć, dlaczego drapieżcy tak przeciągają śmierć swych ofiar. To uczucie samozadowolenia i perfekcji, w połączeniu z cudownym smakiem krwi, przyprawiała go o silne, niekontrolowane dreszcze.


Westchnął, wypuszczając z pyska ciało bażanta (zmasakrowana głowa nie wyglądała tak smakowicie, jak reszta jego korpusu), wraz z upapranym krwią zegarkiem. Pospiesznie zlizał z niego posokę i rozejrzał się wokół. Las był spokojny, nie wyglądało na to, że ktoś chciałby ukraść przynależący do niego święty obiekt. Mentalnie wzruszył ramionami i wgryzł się w ciało ptaka. Było urzekająco fenomenalne w smaku, więc łapczywie zatopił kły w zwłokach po raz kolejny. Wciąż pamiętał, jednak o przykrych konsekwencjach zachłanności i potem jadł już o wiele spokojniej.


Będąc w połowie posiłku, usłyszał gwałtowny szelest krzaków. Instynktownie zakrył łapą zegarek i poderwał łeb, wytężając słuch. To może być niedźwiedź, wilk, nawet jakieś zagubione Lamasu, to może być każda bestia, z którą w pojedynku nie ma najmniejszych szans, a był zbyt głupi i podniecony perspektywą posiłku, by pomyśleć o wciągnięciu łupu na drzewo. Odchylił się do tyłu, mimo wszystko gotów walczyć o bezpieczeństwo zegarka, ale zza krzaków wypadł zziajany... Lis. Mało tego - Ten sam lis, któremu właśnie sprzątnął posiłek sprzed nosa. W jego sierści było pełno gałązek, a ona sama upaprana była niemal w całości błotem ("Ten rów mógł być głębszy, niż podejrzewałem" - Pomyślał, skanując wzrokiem Rudzielca). Lis zastygł, dostrzegając, przed kim właśnie stanął. Kły, które szczerzył od kiedy tu dobiegł, ponownie zasłonił wargami i wytrzeszczył swe bystre, bursztynowe oczy. Sam nie zdążył warknąć, powstać, sapnąć, czy zrobić cokolwiek innego, a lis spłoszony zniknął między krzewami. "I dobrze" - Przeszło mu przez myśl, gdy tylko zorientował się, co się właśnie wydarzyło. - "Problem rozwiązał się sam".


Uznał, że głupio byłoby teleportować się na drzewo, tylko po to, by kontynuować posiłek, z którego nie zostało już zbyt wiele, więc zaczął dokończać bażanta, ale jednak wciąż łypał podejrzliwym wzrokiem, gdzie się da, by ewentualnie dostrzec zagrożenie, nawet zanim przyjdzie mu je usłyszeć. Ale nawet kiedy już skończył posiłek, wciąż czuł się obserwowany. Nie mógł, ani nie chciał dociec, od kogo pochodzi śledzące go spojrzenie, więc pospiesznie zgarnął zegarek do pyska i teleportował się na pobliskie drzewo.


Zastygł, obserwując ogołocony z mięsa szkielet. Mimo woli pragnął, by szpieg się pojawił, uznając, że on sam znajduje się już gdzieś daleko. I rzeczywiście. Z niedowierzaniem odnotował, że ta bezczelna Ruda Kita czekała, aby pożywić się resztkami jego posiłku. Stłumił w sobie prychnięcie. "Wąchaj, wąchaj. I tak nic tam nie znajdziesz." Lis westchnął, wyraźnie nachmurzony, gdy po przebadaniu szkieletu ptaka, nie znalazł na nim ani kawałeczka mięsa.


- Co za bezczelność... Sprzątnąć tak komuś posiłek sprzed nosa... - Zaczął mamrotać do siebie, wstając. - Co to właściwie było?  Ominął mnie jakiś Halloween'owy bar przebierańców? To coś było okropne, jakby ledwo żyło, takie było chude... I w dodatku bez oczu, goła szczęka... Okropne... - Cedził wciąż, prawie znikając w gąszczu krzaków.


Ale nagle jakaś nieuważna wiewiórka, upuściła swój żołądź, prosto na głowę Rudzielca. Syknął on cicho i poderwał łeb.


- Złaź tu, ty obrzydliwy bezczelu! - Wysyczał, podskakując w stronę wiewiórki, bezustannie kłapiąc zębami, jak jakaś imitacja krokodyla. - Złaź, pokażę ci twój nowy dom! W moim żołądku - Dodał ciszej, w przerwie między skokami.


"Ten lis, to jakiś narwaniec" - Pomyślał, patrząc, jak ten próbuje zaczepić pazury w korze drewna. - "Lepiej stąd szybko zwiewać, zanim i mnie zobaczy."


Jak pomyślał, tak zrobił. Ostrożnie postawił nogę do tyłu, na cieńszej stronie gałęzi i wtedy... TRZASK! zaczął bezwładnie opadać na dół. Coś zmusiło go do teleportacji na ziemię, więc zbyt zaskoczony, by wymyślić coś lepszego, udzielił na to swej milczącej zgody. Pętla pospiesznie go przydusiła, biel na mniej niż sekundę spowiła wizję, ale on już stał na bezpiecznej ziemi, oddychając ciężko.


Lis obrócił się w locie w jego stronę, co skutkowało bolesnym wykręceniem szyi i zwaleniem się z łoskotem na ziemię, wiewiórka pospiesznie czmychnęła, a on sam próbował wyrównać oddech.


- Kim jesteś? - Zapytał pospiesznie Rudzielec, kiedy udało mu się już wstać. - L-lepiej stąd spadaj, jasne? Nie boję się ciebie! - Zapewnił z groźbą w głosie, ale on sam z politowaniem zauważył, że ten próbuje szybko uciec.


- Nie próbuj uciekać... - Stwierdził cicho. - I tak cię znajdę... Nie masz najmniejszych szans.


Ta wzmianka wyraźnie uraziła lisa, ale zdawał się być zbyt przerażony, by próbować się odszczekać.


- Ale chyba nie chcesz mnie zabić, prawda? - Wykrztusił Rudzielec. - To znaczy... Tak wyśmienity łowca, jak ty... C-chyba nie potrzebuje posiłku, złożonego z takiego cherlawego lisa, jak ja? Prawda, o bestio? Wiesz, ja wręcz przeciwnie, ja mógłbym ci pomóc w polowaniu, znam k-kilka świetnych łowisk, pełnych smakowitych, tłustych zajęcy... Prawda, bestio?


Ale on już nie chciał słuchać jego nieumiejętnego wywodu, pełnego kłamliwych wychwał, tylko ruszył na Rudzielca, delikatnie otwierając paszczę, lecz wciąż dbając, by nie upuścić zegarka.


- Jestem kościsty! - Ryknął rozpaczliwie lis, rzucając się do ucieczki.


Skupił się na kamieniu, do którego za chwilę powinien dotrzeć lis. Teleportował się tam w idealnej chwili, by wyprężyć mięśnie i powalić zwierzę na plecy.


- Nie! - Jęknął tamten, gdy on sam już podduszał go łapą, gotów go w ten sposób zabić (wszak skoro lis ten umiał mówić, to istniało ogromne prawdopodobieństwo, że spróbuje wypaplać informacje o miejscu jego pobytu Eros, a wtedy musiałby zaczynać swoje ziemskie życie całkiem od początku). - Proszę, nie! Mam żonę i piątkę szczeniąt! Wszystkie do wykarmienia! Beze mnie zginą!


- Wyobraź sobie, że nie za wiele mnie one obchodzą... - Fuknął, próbując zacisnąć szczęki na jego szyi, ale on szamotał się tak rozpaczliwie, że jego ciało zdawało się być tylko zamazaną, rudą masą.


- Błagam, bestio, nie! Nie zabijaj... Nie najesz się! Jeśli tego nie zrobisz, zrobię co zechcesz! CO ZECHCESZ!


Zastygł. Lis ten wcale nie wyglądał na głupiego, wręcz przeciwnie, przydałby mu się taki sprytny, lisi sługa. Mógłby mu raportować o położeniu Eros, więc nie musiałby tak rozpaczliwie przed nią uciekać. Życie stałoby się wygodniejsze.


Cofnął się, a Rudzielec zbyt zaskoczony faktem, że jeszcze żyje, nie próbował uciekać.


- Masz, więc, być moim ziemskim... Posłańcem. Wtedy cię nie zabiję. Rozumiesz? - Zapytał ostro.


- T-tak! - Krzyknął lis, zrywając się na równe nogi. - Jestem twoim ogromnym dłużnikiem! Ogromnym dłużnikiem, bestio!


- Taak... - Mruknął przeciągle, rozglądając się. - Nie nazywaj mnie bestią. Nie jestem nią. Bestia, to potwór, zabijający bez powodów, dla własnej przyjemności, dla trofeów... Ja zawsze mam powód, nawet jeśli jest nim głód.


Zdawało się, że lis chce zadać pytanie "- Więc dlaczego mnie próbowałeś zabić?", ale w porę się opamiętał.

- Jasne, b... Jasne...! - Zakrzyknął Rudzielec. - A więc jak mogę zwać swego szlachetnego pana, hm?


- Umbra... - Odparł, po dłuższym zastanowieniu. - A ciebie jak wołają?


Lis podskoczył, z niewiadomych przyczyn.


- Ronald. Ron. Wszystko jedno... Ogromnym dłużnikiem...


Westchnął głucho.


- Umiesz szybko biegać?


- Najszybciej ze wszystkich lisów, Umbro! - Potwierdził, mniej gorliwie, niż przedtem, bowiem dostrzegł już chyba, że faktycznie nie zamierza go zabić, a co za tym idzie; Ponownie może stać się przebiegłym, chytrym lisem.


- To dobrze, bo ja się zwykle teleportuję. Widzisz jezioro oddalone o około kilometr stąd? - Zapytał.


- Uch, Em... Nie. A ty? Widzisz coś oddalone o KILOMETR stąd?


Puścił jego pytanie mimo uszu. Spróbował, tylko dokładnie ocenić, jak ma biec lis, by jak najszybciej tam dotrzeć.


- Więc masz biec około dwieście metrów na północ, zboczyć delikatnie na północny-wschód, potem całkiem wyrównać do wschodu... I dalej już chyba zauważysz, jak biec - Poinstruował go. Dał mu chwilę, żeby to zapamiętać, po czym odrzekł groźnym tonem: - Tylko nie próbuj uciekać. Znajdę cię i zabiję, bo nie potrzebny mi jest nie oddany posłaniec.


"Ani mi się śniło, Umbro" - Odrzekł tajemniczo "Ron", ale jego głos zlał mu się z próżnią, która przytłaczała słuch każdego, podczas teleportacji.






<2249 słów = +40 Divitae>
Ron? c: (Ależ się jożech rozpisała xd)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz