Pochylił się nad niezmąconą taflą jeziora. Zadanie, które powierzył lisowi nie mogło trwać aż tak długo, więc musiał on zboczyć z drogi. Z niesmakiem poderwał łeb - Zaufał lisowi, a w zamian otrzymał jawną niesubordynację. Postanowił, jednak dać mu szansę. Był, w końcu, tylko śmiertelnikiem, pełnym śmiertelniczych słabości, zwyczajów i lękliwości przed nieuniknionym - śmiercią. Może, więc specjalnie się ociągał, ażeby przedłużyć swoje chwile, w których nie będzie musiał podróżować u jego boku. Nie miał zamiaru, jednak, puszczać mu tego płazem, wszak taki przychylny gest mijałby się z celem - Tylko stworzenia, które choć odrobinę się kogoś boją, żywią do niego szacunek.
Już miał zamiar zacząć go szukać - Cierpliwość powoli mu się kończyła - ale nie spostrzegł się, a lis wypadł zziajany, spośród gęstej kępy ciernistych krzewów. Wyraźnie widział jego pełną samozadowolenia minę, gdy biegł ku niemu. W pysku dzierżył dwa zajączki-oseski, które zapewne zostawiła nieostrożna matka, bądź pozbył się jej sam lis. Lecz ponownie nie zdołał wykrztusić ni słowa, czy w jakikolwiek inny sposób zareagować, a "Ron" potknął się o wystający korzonek i spektakularnie wyłożył na ziemi, miażdżąc jego potencjalny posiłek.
Zdusił w sobie gniew, próbując podchwycić spojrzenie Posłańca. Gdzieś w kącikach jego oczu zalśniły łzy bólu i upokorzenia, ale po kilku mrugnięciach zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. W tym samym momencie lis podniósł wzrok. Patrzył na niego, jakby z góry był gotów przyjąć każdą karę, jakkolwiek nie byłaby ona krzywdząca. Miał ochotę wydąć nozdrza, rzucić mu groźne spojrzenie, lub chociaż zmarszczyć pysk, ale nie był w stanie tego zrobić - Po raz pierwszy w życiu tak bardzo zabrakło mu obecności żywych tkanek, podlegających jego kontroli.
- Długo zajęło ci przybycie tutaj - Wydusił, po chwili wewnętrznej walki, głosem ociekającym gniewem i zawodem. - Zdecydowanie dłużej, niż powinno.
- U-umbro... - Wykrztusił lis, powstając i krzywiąc się mocarnie. - J-ja chciałem przynieść ci podarek... - Rzucił żałosne spojrzenie na zmasakrowane ciałka zajączków.
- Jak widać - Wycedził, starając się zachować spokój. - zrobiłeś to nadaremno. - Wyprostował się, groźnie kołysząc zegarkiem. - Zignorowałeś moje polecenie. Udałeś się gdzieś indziej, niźli ci nakazałem. Miałeś być posłusznym sługą, a jesteś knąbrnym, zapatrzonym w swoje własne potrzeby futrzakiem. Pamiętasz, co miało się stać, jeśli nie będziesz wypełniał moich dyrektyw? - Z każdym słowem "Ron" zdawał się coraz bardziej kurczyć w sobie, a przy ostatnim zdaniu podskoczył, jakby nagle ktoś podpalił mu łapy.
- Nie! To znaczy... Pamiętam, Umbro...! A-ale ja chciałem dobrze! Chciałem tobie dogodzić, zrobić dobre wrażenie! J-ja po prostu nie zauważyłem tego przeklętego korzenia! Wybacz mi, błagam!
Prychnął kpiąco, tym razem nie dając rady stłumić tego w sobie. Cały drżał z wściekłości. To wszystko, to same kłamstwa, łgarstwa śmiertelników, dbających wyłącznie o własny interes. To wszystko, to tylko marna powłoka, wewnątrz której wciąż trwała cała kapryśność, humorzastość i ogłada lisa, a on myślał, że jako syn Czasu i Śmierci, on sam, nie zdoła się przez nią przedrzeć. Uważał go za naiwniaka, tępego brutala, którego spławi, przy najbliżej okazji, a jeśli będzie miał odrobinę szczęścia - Nawet zgładzi. Chorobliwe zapatrzenie w siebie, słabość, miłość i wiara w niestworzone rzeczy, doprowadzą tę planetę do zagłady, podobnie jak ludzi. Tyle, że te stworzenia zdołają wyciągnąć wnioski i lekcje ze swojego irracjonalnego postępowania, owszem. Ale wtedy, kiedy będzie już za późno. Kiedy on sam uchyli drzwi Świątyni, ale zamiast poczuć się dziwnie lekkim, zamiast dojrzeć, iż biel spowija jego wizję, zamiast odlecieć ku Ziemi, czując, jak żelazna pętla go dusi, on wyjrzy przez te wrota i dojrzy kataklizm. Jego wrażliwy słuch wyłapie każdy jęk bólu, każdy wybuch i każdy krzyk. Jego wzrok dojrzy jęzory ognia, zachłannie oplatające planetę, dojrzy setki asteroid, komet i innych wymysłów galaktyki, które bezwstydnie przebiją się przez atmosferę i zaczną uderzać w Ziemię. Jego węch wyłapie duszącą woń dymu, krwi i agonii wszelkich znanych mu istot, ta woń go owije i ostatecznie uświadomi o kresie znanego mu Uniwersum. Natomiast cały organizm wyczuje piętno, odciśnięte przez samą Śmierć na mieszkańcach Zielono-Niebieskiej planety. Wtedy skończy się jego misja i podróż, zwana istnieniem - Wtedy, gdy jego serce będzie boleśnie krwawić i wołać o szybką śmierć, gdy jego oddech sam zaprzestanie się ponawiać, z poczucia wewnętrznej beznadziejności i bezsilności, gdy zapachy, oszołomione tragedią, jaka miała miejsce, skończą przyjemnie wdzierać mu się między nozdrza, gdy jego wzrok stanie się przyziemny, w równym stopniu, jak śmiertelniczy. Och, a najokropniejsze z tej całej makabryczności będzie to, że on wyczuje, kiedy nadejdzie moment, w którym Planeta będzie miała zostać unicestwiona. On, zbyt przerażony i zamknięty w sobie, zaszyje się w Świątyni, będzie chciał rozedrzeć się na strzępy, leżeć, biec, płakać i popełnić samobójstwo w tym samym, jednym momencie. Iście okropnie jest to wszystko wiedzieć. Ta świadomość to błogosławieństwo i przekleństwo w jednym.
A tymczasem ten śmiertelnik próbuje wymusić na nim łaskę. Za późno na łaskę. Czas dorosnąć, istoty.
- Nie ma mowy. Od tej chwili każde twoje, nawet najdrobniejsze, wykroczenie, równać będzie się śmierci. Nie jest potrzebne ci wybaczenie, doskonale radzisz sobie i bez niego. A teraz powierzę ci najważniejszą misję, jaka kiedykolwiek mogła ci przypaść, a jeśli z niej się odpowiednio nie wywiążesz, czeka cię coś o wiele gorszego, niźli zgon.
Ronald podskoczył, autentycznie przerażony. Żałował, że nie może włamać się teraz do jego myśli, przekazać mu wszystkiego, o czym on nie ma pojęcia i nawet nie stara się tego dowiedzieć! Chciał mu dokładnie opowiedzieć, jak słabą i kruchą jest Ziemska nacja, jak zadufaną i naiwną jest Planetą. Ale nie mógł. Poprzysiągł dyskrecję, wobec wszelkich innych stworzeń. Nawet swojemu pobratyńcowi, komuś tej samej rasy, nie mógł powiedzieć nic o kataklizmie. Coś w rodzaju tajemnicy zawodowej.
- Śledź dla mnie Eros, Ron - Wymusił na sobie użycie jego imienia. W ostateczności było mu go nawet trochę żal. Zakończy swoje istnienie milczący, niezapamiętany, nic nie znaczący, wśród miliardów innych lisów. - I raportuj mi o jej położeniu.
Lis kiwnął głową i odbiegł, nie zważając na własne zmęczenie. Może w ostateczności nie jest aż tak okropnym posłańcem?
Pokręcił głową i odwrócił się, zdziwiony własną przychylnością. Dostrzegł w oddali wierzchołek wysokiego, rozłożystego drzewa. Bez większego namysłu zmaterializował się na nim i bezmyślnie zapatrzył w dal. Czym jest jego własne istnienie, wobec potęgi mieszkańców Ziemi? Czym zasłużyli sobie na tak okropną śmierć? Może nie była ona bliska. Ta Planeta wyda jeszcze wiele, wiele plonów. Czuł to i skrycie tego pragnął, wszak gdzie indziej mógłby się odnaleźć? Nie miał zamiaru spędzać wieczności w Świątyni. Oczywiście, o ile dane mu będzie przeżyć kataklizm. O ile sam siebie nie wykończy od wewnątrz. Odetchnął głęboko rześkim, wiosennym powietrzem. Wtem ciemność zalała mu wizję.
<1084 słowa = +25 Divitae>
Ronnie? :>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz