sobota, 3 marca 2018

Od Ron'a (CD Umbra) - "Morderczy bieg"

- Najszybciej ze wszystkich lisów, Umbro! - Płaszczyłem się przed "nie-bestią", chcąc uniknąć rychłej śmierci w tej jego pozbawionej jakichkolwiek tkanek miękkich paszczy. Brr.

Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że każda komórka mojego ciała marzy teraz, by mieć jakieś nibynóżki, witki, czy cokolwiek innego, co pozwoliłoby im zatkać uszy (gdyby je posiadały). Przedstawienie, jakie tu się przed chwilą odegrało, musiało stworzyć w oczach (nie-)potwora wizję Rona-tchórza i lizusa. No trudno.

Wolę być postrzegany jako lizus, ale żywy, niż dać się zamordować i pozwolić, by obrzydliwe czerwie pełzały w moim ciele, żywiąc się gnijącymi tkankami. A może nawet nie. Może ta (nie-) bestia pożywiała się też lisim mięsem. Wzdrygnąłem się na tę myśl. To nieczęsta praktyka w lesie - drapieżnik z zasady nie rusza mięsa innego drapieżnika. Podobno ma to jakiś związek z wysokim ryzykiem zarażenia się pasożytami czy innym badziewiem, ale osobiście wolałem wierzyć, że wynika to po prostu z szacunku do podobnych sobie stworzeń.

A ten tutaj nie wyglądał mi na typa, który byłby zdolny do odczuwania szacunku.

- To dobrze, bo ja się zwykle teleportuję. Widzisz jezioro oddalone o około kilometr stąd? - Zapytał Umbra, ucinając moje mroczne rozmyślania na jego temat.

- Uch, Em... - zmrużyłem oczy, starając się dojrzeć na horyzoncie cokolwiek, co mogłoby chociaż świadczyć o bliskości jeziora. Bezskutecznie. - Nie. A ty? Widzisz coś oddalone o KILOMETR stąd? - Trochę zdenerwowała mnie ta moja... nieporadność, ułomność? w postrzeganiu świata, co spowodowało, że na chwilę się zapomniałem, opuściłem gardę, pozwoliłem sobie na tę małą manifestację mojej frustracji.

Przełknąłem głośno ślinę, nie wiedząc, jak też bestia (nie oszukujmy się już z tym "nie". To przecież bestia, na bank. Może sam nie chce tego przed sobą przyznać, nie zmieni to jednak tego, kim jest) może zareagować na takie zachowanie.

Umbra na szczęście zdawał się nie dosłyszeć tego pretensjonalnego pytania. Uniósł koniuszek pyska nieznacznie w górę, za czym pewnie poszłoby spojrzenie jego oczu - gdyby je miał. Ot, typowy gest kogoś, kto się nad czymś głęboko zastanawia.

- Więc masz biec około dwieście metrów na północ, zboczyć delikatnie na północny wschód, potem całkiem wyrównać do wschodu... I dalej już chyba zauważysz, jak biec. - Każdej kolejnej wskazówce towarzyszyło moje kiwnięcie głowy, którym sygnalizowałem, że przyjąłem treść jego wypowiedzi do wiadomości. - Tylko nie próbuj uciekać. Znajdę cię i zabiję, bo niepotrzebny mi jest nieoddany posłaniec - czułem, jak futro jeży mi się na karku na dźwięk tych słów.

- Ani mi się śniło, Umbro - przedstawienia ciąg dalszy. Duże oczy, ulegle podwinięty ogonek.

Matka śmiałaby się ze mnie, gdyby to widziała. Chociaż nie, najpewniej widząc mnie w takiej sytuacji, zaczęłaby sobie rwać sierść z głowy. Albo przystąpiłaby do działania. A może zostawiła by mnie tu, pomimo wielkiego prawdopodobieństwa, że niedługo zginę. Właściwie dawno nie widziałem mojej matki...

Cholera, mam tu zadanie do wykonania, a myślę o mojej matce. Otrzepałem się, jakby chcąc wyrzucić te myśli z siebie - przeanalizuję tę sprawę kiedy indziej, jeśli dożyję - i zorientowałem się, że zostałem sam.

Rozejrzałem się na boki, jakby szukając potwierdzenia. Skubany przeteleportował się nad jezioro. Wiedziałem, że nie mam ani chwili do stracenia. Szybko określiłem kierunki geograficzne na podstawie pozycji słońca.

Ruszyłem przed siebie niczym pocisk wystrzelony z karabinu, pędząc z maksymalną prędkością, jaką przypuszczalnie będę w stanie utrzymać na spodziewanym dystansie. Czyli… Całkiem szybko. Nie miałem się czym chwalić – każdy lis byłby zdolny do osiągnięcia podobnego tempa, zwłaszcza będąc w sytuacji zagrożenia życia.

Czułem, jak niewielkie kamyczki unoszą się z ziemi pod wpływem uderzeń moich łap, kąsając mnie po brzuchu niczym mrówki. Lubiłem to uczucie. Biegając często czułem się… niezniszczalny? Wyjęty z czasoprzestrzeni? Nic, tylko ja, wiatr w sierści i gwałtownie zmieniający się krajobraz; nawet myśli niezdolne były zazwyczaj przebić barierę monotonnego dźwięku łap uderzających o podłoże.

Teraz jednak nie mogłem się tym cieszyć. Miałem wrażenie, że nie biegnę do celu, a uciekam przed niewidzialnym wrogiem – kostuchą, mrocznym żniwiarzem, zwał jak zwał. W moich myślach ta postać miała teraz pozbawiony wyrazu (oraz skóry, mięśni, sierści) pysk Umbry. Podświadomie przyspieszyłem, choć moje płuca i serce podpowiadały mi, że to nienajlepszy pomysł. Już czułem drapiący ból w tchawicy.

Zwolniłem odrobinkę, gdy dotarłem do punktu, w którym wskazówki Umbry nie mogły mnie już dalej prowadzić. Miałem już „zauważyć, jak biec”, całe szczęście jezioro znalazło się już w zasięgu mojego wzroku.

Dokonałem szybkiej kalkulacji, zastanawiając się, czy bardziej opłaca mi się wybrać drogę na skróty, prowadzącą przez jakieś chaszcze, czy też biec ubitą, ale znacznie dłuższą trasą. Ostatecznie wybrałem chaszcze.

Szybko pożałowałem tej decyzji. Okazało się, że te pozbawione teraz liści krzaki to nic innego, jak uzbrojone w ostre kolce (a może ciernie? tak, nawet w takim momencie zakrzątałem sobie głowę kwestią nazewnictwa) jeżyny. Zakląłem w duchu, przypominając sobie, jak jakiś czas temu przechodziłem nieopodal i zwróciłem uwagę na to miejsce jako potencjalną stołówkę w okresie wiosenno-letnim.

Całe szczęście wizja kostuchy siedzącej mi na ogonie pozwoliła na chwilę „wyłączyć się” na ból odczuwany za każdym razem, gdy kolejny cierń (tudzież kolec) żłobił sobie krwawą (no dobra, przesadzam. Ale bolesną!) ścieżkę na mojej skórze. Czułem, jak jeden z nich wbija mi się w delikatną skórę między palcami jednej z tylnych łap, jednak wystarczyło, bym wyobraził sobie ból spowodowany byciem rozrywanym na strzępy przez Umbrę i jakoś tak momentalnie ciało obce przestało mi przeszkadzać.

Byłem skupiony na celu – jeziorze. Nic nie potrafiło wyrwać mnie z tego skupienia… Tak przynajmniej myślałem, dopóki przy kolejnym głębokim wdechu wciągnąłem do płuc nie tylko woń wilgotnej ziemi i rozkładających się gałązek, ale i słodką, kuszącą woń zwierzyny.

Czułem, jak żołądek ściska mi się tak gwałtownie, że musiałem się zatrzymać. Chwilę potrwało, nim udało mi się uspokoić oddech; w odpowiedzi na długi wysiłek organizm odwdzięczył mi się silnymi torsjami. Zwróciłem jedynie trochę żółci, gdyż nic innego do zwracania po prostu nie miałem.

Chciałem biec dalej, jednak instynkt drapieżnika okazał się silniejszy. Z walącym sercem zboczyłem z trasy w kierunku upragnionej woni.

Kamień spadł mi z serca, gdy ujrzałem zajęczą norę. To będzie łatwy łup. Teraz, z bliska, wyczuwałem, że wewnątrz znajdują się małe, bezbronne młode. Rozkopałem ziemię, by dostać się do ofiar, które, niepokryte nawet jeszcze futrem, nie były nawet zdolne, by podjąć próbę ucieczki.

Jadłem łapczywie, co później pewnie przypłacę niestrawnością, byłem jednak niezwykle głodny i nie mogłem sobie pozwolić na zmarnowanie jeszcze większej ilości czasu. Nie wyczuwałem nawet wyraźnego smaku, czułem jednak, jak delikatne kostki łamią się pod naciskiem moich szczęk, nie musiałem nawet ich omijać – po prostu zjadałem moje ofiary w całości.

Kiedy byłem już syty, fala strachu ścisnęła mnie za serce i żołądek, przez co omal nie zwróciłem jego zawartości (gdybym zwrócił, sytuacja ta mogłaby się wydać wręcz tragikomiczna). Spieprzyłem moje zadanie! Byłem już spóźniony (ale czy na pewno? Mój wybryk zabrał mi jakieś cztery minuty, a biegłem szybko. Mimo tego nie potrafiłem uspokoić myśli), a więc pewnie i martwy. Brawo, Ron.

W pośpiechu wymyśliłem, że jeśli zaniosę bestii posiłek, to może potraktuje mnie łagodniej. Chwyciłem w zęby ostatnie dwa zajączki. Poczułem, jak życie opuszcza ich ciałka, gdy zmiażdżyłem ich delikatne kręgosłupy.

Zebrałem się do kupy i ruszyłem w stronę celu. Teraz, z zajętym pyskiem trudniej mi było oddychać; pełny żołądek również nie ułatwiał biegu. W końcu jednak dotarłem do brzegu, a raczej wypadłem na kamienistą plażę spośród krzaków.

Czułem, że w moje futro wplątane są dziesiątki malutkich gałązek, pewnie również zdechłych robaków i innych niefajnych rzeczy, że mam pierś uwalaną krwią, byłem jednak zbyt przejęty spóźnieniem, by się tym przejmować.

Rozejrzałem się wokół. Poczułem ogromną ulgę, gdy jakieś sto metrów od siebie dostrzegłem dziwaczną sylwetkę Umbry. Podbiegłem do niego, i…

… tak, Panie i Panowie. Potknąłem się o jakiś badyl wystający z podłoża, upadając na ziemię prosto pod łapami Bestii. Moje kończyny były porozrzucane na wszystkie strony, zmiażdżyłem też trzymany w pysku „prezent”.

Bałem się podnieść wzrok do góry, gdy to jednak (w końcu!) uczyniłem, zobaczyłem, że pochyla nade mną swój kościsty pysk…

Och, gdyby tylko miał oczy, gdybym był w stanie odczytać teraz ich wyraz…





<1312 słowa, odpis w mniej niż tydzień = +25 Divitae>
Umbra? Zlitujesz się?

3 komentarze:

  1. Nie. Ze mnie zuy pan i szona jest.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybacz, panie szono! Nie chciałam Cię urazić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wyszło. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści. ← kropka nienawiści

      Usuń