sobota, 31 marca 2018

Od Umbry (CD Ron) - "Ciekawość pierwszym stopniem do piekła"

Odetchnął głęboko, myśląc "Pora na twój raport, Ron". Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek wysokiego, stabilnego drzewa, względnie głazu, lub czegoś tam jeszcze - Byleby był w stanie wypatrzyć stamtąd swojego Posłańca.


Popełnił błąd, nie wyznaczając czasu, ani miejsca spotkania. Teraz odnalezienie Rudzielca będzie jeszcze trudniejsze, wszak pozwolił sobie tego dnia na krótki spacer po okolicach krainy. Mógł być tak naiwny i uciec, ale szczerze w to wątpił - Potrafił dostrzec błysk przerażenia, w jego ślepiach, potrafił zauważyć, iż mięśnie lisa napięły się, gotowe do ucieczki, ale jego prymitywny umysł był tak sparaliżowany strachem, o swoje własne, jeszcze prymitywniejsze życie. "Śmiertelnicy, to takie ameby..." - Skwitował bezgłośnie, przed teleportacją na upatrzony, wysoki okaz jakiegoś drzewa. Gdy to nie poskutkowało, spróbował dociec drogą najzwyklejszej dedukcji, gdzie może znajdować się lis. "Skoro nie mógł być aż tak głupi, by uciec..." - Myślał gorączkowo, materializując się co chwila na innym drzewie. - "... to albo wciąż śledzi tę dziwaczkę, albo wymyślił sobie jakiś punkt, w którym domniemał, iż on sam może się znajdować." - Skrzywił się, gdy noga wyślizgnęła mu się spod gałęzi i tylko cudem wdrapał się na nią z powrotem - "Miejsce, gdzie odpoczywał, gdy po raz pierwszy go zobaczył? Nie, nawet on nie był w stanie określić, gdzie to się konkretnie znajduje, a co dopiero ten lis. Więc może jezioro? W jego okolicach doszło do tej całej umowy, Rudzielec musiał je zapamiętać, nie wyglądał na aż tak pozbawionego rozsądku.".


Obierając sobie jezioro za cel, pomyślał o jego spokojnym nurcie, o szeleszczących ospale krzakach i drzewach, o pojedynczych kamieniach, rozłożonych nierównomiernie na podmokłym gruncie. Teleportacja, gdy nie miało się żadnego konkretnego, ściśle określonego punktu odniesienia, jak wielki głaz, lub obalone drzewo, należała do najtrudniejszych. Nigdy nie wiesz, gdzie konkretnie się znajdziesz, bo niby w jaki sposób? Na szczęście on materializował się gdzieś w ten iście niepewny sposób już tyle razy, że chyba potrafił - Nie kłamiąc - nazwać się amatorem w tej dziedzinie.


Tak też, wracając - Pomyślał o jeziorze. Biel spowiła mu wizję, żelazna pętla przydusiła, na sekundę uniemożliwiając mu zaczerpniecie powietrza - Domyślał się, że między próbą materializacji, a znalezieniem się w konkretnym miejscu, lądował w bliżej nieokreślonej, pozbawionej powietrza, próżni, a pętla, była tylko swoistym efektem ubocznym tego przywileju - ale nie zdołał nawet próbować zaczerpnąć tlenu, a stał przy jeziorze. Może nie w tym miejscu, w którym konkretnie pragnął (O ile można powiedzieć, że pragnął znaleźć się w jakimś konkretnym miejscu), bowiem "zniosło go" trochę na ubocze, przez co zanim dotrze do wody, musi wykonać parę kroków (Co - W jego przypadku - było prawdziwym utrapieniem), ale przynajmniej trafił tam, gdzie wstępnie chciał  Jestem mistrzem złożonych zdań, wiem xd .


Dostrzegł oddaloną sylwetkę lisa, który stał, jakby sparaliżowany, pośrodku wydeptanego kręgu trawy. Zamruczał cicho pod nosem - Jeden punkt dla umiejętności rozumowania i dedukcji dla Umbry. Lis posłyszał ten pomruk, bo widać było, jak jego uszy nagle stanęły na sztorc, ale nie ruszył się. Stał, jak ten kołek. Bardzo go to denerwowało. Dlaczego śmiertelnicy, gdy się boją, nie pragną zrobić ze swym losem absolutnie nic, prócz stania w miejscu, zupełnie jakby myśleli, że drapieżnik jest wymarłym Tyranozaurem i zwraca uwagę tylko i wyłącznie na ruch i ciepło, wydzielane przez ciało? Mogliby skoczyć, krzyknąć, próbować uciec, cokolwiek, żeby udowodnić, że wewnątrz nich tkwi jeszcze jakaś cząsteczka, łaknąca fizycznej egzystencji, ale nie. Woleli stać, lub zgrywać upośledzonych intelektualnie, aby udawać, że zupełnie nie wiedzą o co chodzi, że nie potrzebnie się ich niepokoi, że właściwie powinno się od nich odejść, jak najszybciej, a potem, gdy usłyszą o tragicznej śmierci jakiegoś stworzenia, w szczękach bestii, mówić rzeczowym tonem znawców "Mógł uciekać, ja bym tak zrobił, co za idiota".


Ponownie z jego gardła wydostał się głęboki pomruk, ale nie był to pomruk samozadowolenia, jak wcześniej - Był to pomruk irytacji, mieszanej ze złością. Tym razem, przestraszony dźwiękiem Ron, zareagował natychmiastowo - Odwrócił się i wydukał coś podobnego do "U-umbra! Jesteś!".


- Oczywiście, że jestem. Czego się spodziewałeś? - Odparł groźnie. Postawa lisa zadziałała mu na nerwy i zepsuła humor, budowany przez cały dzień.


- No, ja... - Lis zaczął bełkotać coś zupełnie niezrozumiałego pod nosem, delikatnie odchylając się do tyłu, co, oczywiście, nie umknęło jego uwadze.


- Śledziłeś dla mnie Eros? - Warknął, zniecierpliwiony.


- T-tak! - Odparł z dumą lis.


- Więc czego się boisz?


Ronald ponownie zastygł i odwrócił wzrok, lekko zadumany. Och, czyżby sam nie wiedział, co jest powodem jego strachu? Na pewno wiedział, nie był skończonym głupcem, musiał wiedzieć, jak ukierunkować swe emocje, aby robiły to, na co miał ochotę. A może był to kolejny przywilej, który przypadł tylko jemu, jako strażnikowi zegarka? Cóż by to było za wyróżnienie. Od zawsze przepadał za swoim opanowaniem - Nigdy go nie zawiodło. Pozwalało mu nie tracić głowy, myśleć logicznie, być ponad śmiertelniczy strach... Nigdy nie stracił głowy dla kogoś, lub czegoś innego, niż zegarka - Jego małej obsesji. To bardzo pomagało mu być nim. Umbrą, który nigdy nie traci głowy.


- Wybacz... Chyba nie powinienem... - Podsunął Ron, prostując się lekko. - Wszak realizowałem twoje polecenia, Umbro. Robiłem to...


- Wróćmy do tematu - Uciął mu. - Gdzie aktualnie jest Eros?


- W jaskini - Odparł nieco urażony Rudzielec. - To dość daleko na zachód.


Kiwnął krótko głową, notując, że dla własnego bezpieczeństwa odnajdzie sobie siedzibę, oddaloną jak najbardziej na wschód.


- Co robi? Gdzie się zapuszcza? Dokąd? - Pozwolił sobie zadać z góry serię najbardziej dręczących go pytań.


- Właściwie nic ciekawego... - Odrzekł z wyraźną niechęcią lis. -... zapisuje coś w swoim kajecie, o roślinach, które spotka, albo wymienia uprzejme uwagi ze zwierzętami. Rzadko poluje, zabija od razu, nie sprawia bólu. - Skrzywił się lekko, gdy dostrzegł podobieństwo w swojej taktyce łowieckiej i tej dziwaczki. - Dużo pije, robi sobie wycieczki, ogląda słońce... Myślę - Zagaił nieśmiało lis, ośmielony faktem, że dotąd mu nie przerwał. - że raczej nie ma sensu jej śledzić... C-chyba nie jest jakimś szczególnym za-zagro... -Tu urwał, widząc jego minę.


- Nie jest szczególnym zagrożeniem... - Powtórzył, udając zadumanego, starając się jak najlepiej ukryć i nie dopuścić do ujrzenia światła dziennego ataku zimnej furii, która kipiała wewnątrz niego. - A czy może próbowałeś ruszyć kiedyś ten swój tępy, lisi mózg? No dalej! Powinien do tego służyć! Postaraj się, Ronald! - Wycedził, coraz bardziej zbliżając się do Rudzielca.


Ron pokręcił szybko głową, jednocześnie urażony i przerażony własną głupotą. Zaczął się cofać, jęcząc pod nosem ("N-nie! J-ja już p-pójdę z-za nią! J-ja nie b-będę więcej! PRZEPRASZAM!"). Bezczelne, ziemskie ignoranctwo! Nie mają pojęcia, z czym mają do czynienia, ale bezustannie mielą ozorem, przekonani o własnej racji! Och, jak krótko zajęło mu przejrzenie na wylot tej prymitywnej nacji, a oni sami nie są w stanie wytknąć samym sobie własnych błędów i w końcu zamknąć pysk na kłódkę! To chyba nie takie trudne - Nie wiesz, o co chodzi? Nie pytaj! Siedź cicho i nasłuchuj! Sam się domyśl, bo nikt nigdy nie powie ci, co masz robić! Sam masz do tego dojść!


Zawarczał cicho, napierając wciąż na lisa, który przestał się cofać, bowiem zmusiłoby go to do wkroczenia do wody. 


- Nie umiesz? To słuchaj: Nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, jak potężny jest przedmiot, który dzierżę w pysku. Jest on wam obcy, nieznany, niebezpieczny i podejrzany. Wiesz, co się dzieje z podejrzanymi? Skazuje się ich, próbuje się dowieść ich zbrodnię w obawie, przed nieodkrytym. Wyobraź sobie, więc, że wszyscy nagle dowiadują się, że Pan Umbra zstąpił z nieba, mając w swym posiadaniu coś, co może przesądzić o losie Świata. Stworzenia są ciekawe, ciekawość rodzi zazdrość, zazdrość rodzi złość, złość rodzi spory, spory rodzą śmierć, śmierć rodzi pustkę, pustka się zapętla, nie ułaskawiając nikogo. Przedmiot, który ma was ratować, staje się waszym zabójcą. Co czujesz? Nic nie czujesz, bo jesteś martwy, ale gdybyś mógł, to czuł byś się o-szu-ka-ny! Ale nagle, jeszcze przed tym wszystkim, zakładając, że jakiś idiota nie rozpowie, o istnieniu niejakiego Umbry, Umbra siedzi w ukryciu, odpoczywa, po próbie uratowania waszej nędznej nacji. Spotyka go narwana przewodniczka stada, bezustannie szczebiocząca. Umbra dla spokoju mówi jej, kim jest i co ma w swym posiadaniu, oczywiście bez szczegółów, a ona jest ciekawa. Pamiętasz, co początkuje ciekawość? Jest pierwszym stopniem do piekła! Nieuważna naiwniaczka wypapla coś zaufanej sąsiadce, ona drugiej, druga trzeciej, trzecia czwartej, czwarta piątej, szósta siódmej, siódma ósmej, ósma dziewiątej, dziewiąta dziesiątej i tak dalej! To prowadzi do wcześniej wspomnianej zagłady, a ja nie mogę nic z tym zrobić, bo i tak nie jestem za to odpowiedzialny. Ale ty i tak, gdy jesteś martwy, ale jakimś cudem możesz coś czuć, czujesz się oszukany. Przez kogo? Przeze mnie. - Spojrzał ze wściekłością na lisa. - A TERAZ IDŹ ŚLEDZIĆ DLA MNIE EROS! ZA TYDZIEŃ WIDZĘ CIĘ TU O WSCHODZIE SŁOŃCA!


Ronald odbiegł, po raz kolejny robiąc to cudem, bowiem musiał być już zmęczony. Ale teraz nie było mu go żal, jak wcześniej. Teraz chciał rozszarpać cały Świat na strzępy.






<1479 słów + Odpis tego samego dnia= 30 Divitae>
Ron? :>

Powitajmy Thrill'a!

Oto Nasza nowa postać!
Thrill




Znajdziecie ją w odnośniku "Samce".

~Mam nadzieję, że miło spędzisz z Nami czas!

Od Rona (CD Umbra) - 007 zgłoś się?

Lisie łapy uderzały w ziemię z coraz to mniejszą częstotliwością, by w końcu, gdy tylko rudzielec znalazł się – jak mu się wydawało – poza zasięgiem wzroku Umbry, zacząć wybijać na zmarzniętym gruncie rytm typowy dla marszu. 

- Śledź dla mnie Eros, Ron – przedrzeźniał bestię na głos. – I raportuj mi o jej położeniu. 

Och, Ron, w coś Ty się wpakował – karcił się w myślach. Bolały go łapy, płuca, wszystko… ale nie to było teraz jego największym zmartwieniem. Musiał odnaleźć przewodniczkę swojego stada i niejako zdradzić ją, naruszając jej prywatność. Nie miał najmniejszej ochoty tego robić. Miał dziesięć tysięcy innych, ciekawszych pomysłów na spędzenie popołudnia. Pomijając też aspekt moralny, nie interesowało go życie prywatne samicy. 

Stanął jak wryty, niemalże tracąc przy tym równowagę i przełknął głośno ślinę. Uświadomił sobie bowiem, że Umbry również nie powinno ono interesować. Wykluczywszy opcję, że stwór żywi do niej jakieś głębsze uczucie, z którego rodzi się nadmierna wręcz ciekawość (przecież ta bestia jest niezdolna do uczuć!) doszedł do wniosku, że Umbra musi mieć jakieś niecne plany wobec przywódczyni. 

Nie mógł tego tak zostawić. Co robić, co robić? Zatoczył kilka niewielkich okręgów, machając przy tym nerwowo ogonem, co musiało wyglądać komicznie. 

Musiał powiedzieć o wszystkim Eros, skonkludował w końcu. 

- Od tej chwili każde twoje, nawet najdrobniejsze wykroczenie, równać będzie się śmierci – ponownie przełknął ślinę, przypominając sobie te słowa. No cóż. Czyli chyba jednak nici ze zdrady wobec bestii. Zdążył już polubić Eros, ale na własnym życiu zależało mu dużo bardziej. 

Najwyżej wybada teren, sprawdzi, co też potwór kombinuje i wtedy dopiero podejmie decyzję o tym, co robić dalej. 

Potrząsnął głową, zadowolony z własnego rozumowania i zaczął kontynuować wędrówkę w stronę, gdzie spodziewał się zobaczyć Eros, czyli w kierunku jej miejsca zamieszkania. 

Dotarł na miejsce, gdy na niebie widoczne były już pierwsze gwiazdy. Zbliżył się do nory na tyle, by jego czułe uszy wychwyciły spokojny oddech samicy. Spała. 

Zastanowił się przez chwilę, co zrobić. Żałował teraz, że nie zapisał się na internetowy przyspieszony kurs szpiegostwa dla opornych, kiedy miał okazję. No trudno. Musiał sobie poradzić bez tej cennej wiedzy. 

Stwierdził, że nie ma sensu wchodzić do środka – i bez tego był w stanie stwierdzić, czym obecnie zajmuje się Eros. Tylko niepotrzebnie zostawiłby tam swój zapach, co na pewno zrodziłoby w głowie przywódczyni jakieś przypuszczenia. 

Nie, żeby jakoś szczególnie przejmował się, co inni o nim myślą, ale nie chciał wyjść na zboczeńca podglądającego śpiące panienki. Ani na potencjalnego zamachowca. Sam już nie wiedział, co byłoby gorsze. 

W tej sytuacji uznał, iż najlepszym wyjściem będzie jeśli po prostu, podobnie jak jego cel, uda się na nocny spoczynek. Bardzo go potrzebował po tym całym bieganiu i emocjach, jakich doświadczył tego dnia. 

Oddalił się kawałeczek od nory Eros, znajdując sobie legowisko w kępce trawy. Stąd widział wyjście jaskini, sam jednak nie mógł zostać dostrzeżony. Idealnie. Bez zbędnych ceregieli, zwinął się w kłębek i zasnął. 

Obudził się wyjątkowo wcześnie. Po ni mniej ni więcej dwóch godzinach przewracania się z boku na bok i gapienia na ciemną plamę jaskini, w końcu ujrzał to, co marzył zobaczyć od dawna – sylwetkę Eros. Nie, żeby jej widok tak go ucieszył. Raczej fakt, że będzie mógł w końcu kontynuować swoją misję (a więc pewnie nie zostanie tak szybko zamordowany przez Umbrę) i że zakończy tę nudę. 

Szybko jednak okazało się, że nie ma co liczyć na zakończenie nudy. Eros okazała się wybitnie nieciekawą osobistością. Cały dzień podążał za samicą, z ukrycia przyglądając się jej poczynaniom. 

Wodopój. Krótki spacer po łące. Przystanek, by opisać wybitnie ciekawego kwiatka i kontynuacja spaceru. Polowanie na sarnę było chyba najbardziej ekscytującą częścią jej dnia, choć też nie było jakieś spektakularne. Po posiłku krótki odpoczynek, kolejna wycieczka nad wodopój. A potem już tylko powrót w okolice nory i gapienie się przez niemalże godzinę na zachodzące słońce. Na koniec do nory i spać. Rany. 

Nie dostał od Umbry żadnych instrukcji odnośnie tego, gdzie i kiedy ma się z nim spotkać, toteż uznał, że po prostu wróci do miejsca, gdzie ostatni raz widział potwora. A jako porę spotkania wybrał noc, z racji tego, iż wtedy Eros i tak spała. 

Poczuł, jak żołądek zawiązuje mu się w węzeł, choć przecież nie powinien się tak czuć. Wywiązał się ze swojego zadania, a fakt, iż Eros okazała się być wybitnie nudną jednostką, nie był jego winą. 

Wziął głęboki wdech i przysiadł na brzegu jeziora. Nie minęło dużo czasu (choć sam odniósł wrażenie, że upłynęła cała wieczność), nim poczuł czyjąś obecność za plecami. Przełknął głośno ślinę i odchrząknął, gotów, by zdać raport. 



Umbra? Pobiłam już rekord w przekładaniu terminu? Przepraszam :/ 

<750 słów = +10 Divitae, dodam sobie>

piątek, 23 marca 2018

Od Eros (CD Bloom) - "Coś tęczowego i puchatego"

Usiadła, rozglądając się. Po raz pierwszy w życiu zgubiła się w jakimś miejscu, ze świadomością, że nie ma absolutnie żadnego punktu odniesienia, który pomógłby jej wrócić na ścieżkę, czy chociaż rzekę, wzdłuż której mogłaby podążać. Każdy jej zmysł był w tej chwili bezużyteczny - Dźwięki lasu nie zdołają zaprowadzić jej do domu, więc tym bardziej go nie zobaczy, ani nie wyczuje, nie wspominając już o dotyku. On także był nieprzydatny w tej sytuacji. Pozostało jej tylko iść przed siebie, licząc na to, że spotka się z kimś ze stada, kto mało-wiele orientuje się w otaczającym ją terenie.


Wdrapała się (zapewne niezbyt zgrabnie, ale cóż poradzić, gdy wrodzona, zakodowana genetycznie ociężałość, tak bardzo nie pasowała do tego, jak się zachowywała - W takiej sytuacji byłaby przecież jakimś ptakiem, bądź zwinnym, naziemnym stworzeniem) na sporawy głaz, licząc, iż w jakimkolwiek, choćby najmniejszym stopniu, pomoże on jej, w odnalezieniu znajomych terenów. Niestety - Nie pomógł. Wciąż widziała przed sobą tylko wszechobecny, świerkowy las i pełne białych kłębów - chmur - niebo. Westchnęła, ubolewając nad beznadziejnością sytuacji, w jakiej się znalazła.


Zlazła z głazu i ruszyła przed siebie - Nie miała zamiaru się poddawać, choćby miałaby wędrować przez tydzień, a nawet miesiąc. Każdy krok stawiała z coraz większym przekonaniem, że postępuje słusznie, więc i również wyżej unosiła łeb, stawiając uszy, wypatrując znajomych obiektów, czy też pragnąc posłyszeć utarty w swej pamięci głos.


Dostrzegła w oddali coś, o kolorze tęczy, tyle, że z pewnością nie było tęczą. Było to coś puchatego, od dawna nie układanego, w co wplątane były pojedyncze gałązki i jakiś czarny robaczek.


- Halo...? - Rzuciła, wpatrując się w tą swoistą anomalię.


Ogon wysunął się zza krzewów, a im bardziej był widoczny, tym większą część sylwetki jakiegoś stworzenia mogła dostrzec. W końcu ciekawski pysk łypał na nią podejrzliwie, a w jego oczach, błyszczały turkusowe refleksy... A może te oczy były turkusowe?


- Och... - Wyrwało się istocie, gdy zeskanowała wzrokiem jej sylwetkę.


- Nie musisz się obawiać - Mruknęła łagodnie. - Nie zrobię ci krzywdy.


- To... Dobrze... - Wymamrotało stworzenie. - Szukam schronienia. Znasz jakieś?


Jej ciało spięło się delikatnie, bowiem zawsze tak robiło, gdy istniała szansa na nowego członka w szeregach grupy.


- Tak, bo widzisz, jestem przewodniczką stada...


- Stada? - Uciął jej.


- No... Tak... Stada. Przyjmujemy w swe szeregi zarówno stworzenia "normalne", jak i te "dziwniejsze", choć osobiście uważam, że nikogo nie powinno dzielić się w ten sposób.


Istota zadumała się.


- Czyli przyjmujecie KAŻDEGO? N-nawet... No może... Mnie?


Poczuła przyjemne ciepło w sercu. Kolejny członek. To cudowne!


- Oczywiście! - Nagle zmieszała się. - Ale wiesz... Teraz tak trochę się... Zgubiłam. I nie wiem za bardzo, jak znaleźć drogę. Może byś pomógł na miarę swoich możliwości? Albo najlepiej zacznijmy od tego, jak się nazywasz.


- Bloom... Jestem Bloom - Przedstawił się niepewnie. - A ty?


- Eros, czyli założycielka stada In The Footsteps Of Strange Paws - Odparła.


- In The Footsteps Of Strange Paws? - Dopytał. - Dłuższej nazwy nie dało się wymyślić? - Zażartował.


- Och - Parsknęła. - Widzisz, miałam wtedy taki kaprys. Więc pomożesz mi się tu odnaleźć?


Bloom wyprostował się dumnie.


- Jasne.






<522 słowa + Ten sam dzień, w którym opublikowano opowiadanie = 20 Divitae>
Bloom? c:

Od Bloom'a - "Spanie pod korzeniami coraz mniej wygodne"

Ciemne, nocne niebo rozciągało się nieskończenie nad mrocznym, świerkowym lasem, a maleńkie, migoczące na nieboskłonie gwiazdki wyglądały jak świecąca mąka rozsypana na granatowym aksamicie. Natomiast niżej, w puszczy, wcale nie panowała cisza, jak można było przypuszczać po porze dnia. W runie buszowały gryzonie, ciągle czuje, aby przypadkiem nie wpaść w łapska lisa lub wilka, natomiast w koronach drzew co chwila dało się słyszeć pohukiwanie sów.


Nagle powietrze przeszył pisk myszy. Zaalarmowane zwierzęta natychmiast ucichły, a te bardziej tchórzliwe czmychnęły czym prędzej do swoich schronień.


Całkiem duże, błękitne stworzenie o tęczowej grzywie i ogonie połknęło mysz ledwie ją gryząc. Intensywnie turkusowe, drapieżne oczy rozbłysnęły w ciemnościach, a sam zwierz począł rozglądać się po ciemnym lesie. Nie widział zbyt dobrze w ciemnościach, toteż złapanie tej malutkiej myszy w nocy było dla niego nie lada osiągnięciem.


- No dalej, Bloom... - wyszeptał sam do siebie zwierzak. Po chwili jednak zrezygnował i ruszył ślepo przed siebie w nadziei, że nie przywali w drzewo za dużo razy.


* * *


Słońce wisiało już wysoko na niebie, kiedy Bloom się obudził, a raczej kiedy został obudzony przez głód. Był zbyt dużym drapieżnikiem, żeby najeść się jedną myszką, toteż po wczorajszym nocnym posiłku nie pozostało nawet wspomnienie. Błękitny bae podniósł się ze stękiem, a obolałe po długiej podróży cienkie nogi zadrżały pod ciężarem zwierzęcia. Bloom przez chwilę stał w bezruchu zdezorientowany, próbując przypomnieć sobie kim jest, jaka jest pora dnia, gdzie jest i jak się tutaj znalazł. Ach, no tak. Szuka miejsca, gdzie mógłby zamieszkać. Bae powęszył w powietrzu - od kilku dni wyczuwał tutaj obecność dużej grupy zwierząt, ale nie mógł jej znaleźć.






<268 słów = 0 Divitae>
Ktośśśśś?

sobota, 17 marca 2018

Powitajmy Bloom'a!


Oto Nasza nowa postać!


Bloom

Znajdziecie ją w odnośniku "Samce".

~Mam nadzieję, że miło spędzisz z Nami czas!

piątek, 16 marca 2018

Od Umbry (CD Liar) - "Nieustający, głęboki szum"

Zadrżał, gdy ostry wiatr ponownie bezczelnie potargał mu sierść, przy okazji jeżąc wszystkie włosy na grzbiecie. Od dłuższego czasu błądził po tym lodowym pustkowiu, wciąż zbyt osłabiony, by próbować się gdziekolwiek teleportować, a zbyt uparty, aby odpuścić sobie wędrówkę przez mróz i powrócić do jaskini Wolferoon'a... Z resztą, teraz i tak nie byłby w stanie jej teraz odnaleźć, wszak gęsta, niczym niezmącona wichura śniego-lodu zacinała mu ostro w czaszkę. Gdzieś w oddali rozbrzmiał dudniący, niski ryk stworzenia, które ewidentnie starało przedstawić siebie, jako dominatora. Nie zamierzał mu w tym przeszkadzać, co więcej - W ogóle nie chciał się z nim spotkać. Czym prędzej, więc, zaczął ponownie przeć przez zamieć. W oddali zamajaczył kształt wielkiej, lodowej góry. Uznał ją machinalnie za swój najbliższy punkt "do zdobycia" i skierował się w jej stronę. Gdy już ją mijał, zadowolony, iż osiągnął cel, powoli starając się upatrzeć kolejny, coś podejrzanie "chrupnęło". Przerażony tym niepokojącym dźwiękiem spojrzał w górę. Teraz już nie miał wątpliwości - Góra zaczęła osuwać się, wprost na niego. Spróbował pobiec, ale nie dość, że nie był (i prawdopodobnie nigdy nie będzie) na siłach do krótkodystansowego "maratonu", to jeszcze brodził w śniegu, pod sam brzuch, a każdy jego członek pulsował i szczypał z zimna. Nie pozostało mu nic, prócz teleportacji. Skupił się całą swoją siłą woli, na oddalonej, śniegowej-nicości... Ale góra już rozsypywała się na ogromne płaty, zdolne zmiażdżyć jego ciało... Horyzont był zamazany, jeszcze bardziej oddalony, niźli zwykle... Jeden kamień, zdołał łupnąć już o ziemię, trzęsąc nią, zwalając go z nóg... Horyzont, śnieg, góra... Biel spowiła mu wizję, pętla poddusiła, a gdy odzyskał zdolność widzenia, ujrzał... Właściwie nie ujrzał nic, prócz dwóch ogromnych, stosunkowo płaskich kamieni, które spadły prosto na jego ciało.


~*~*~


Nie potrafił sprecyzować, kiedy konkretnie to się stało, ale niezmącona ciemność, rozpłynęła się i rozmazała, ukazując mu dla odmiany perłowo-białą, wszechobecną masę, zdającą się pokrywać cały Świat. Chwilę jeszcze trwał w tej samej pozycji, nie wiedząc za bardzo, czy to tylko okrutny sen, napastujący go po śmierci, czy też na prawdę udało mu się przeżyć. Nie robił nic, prócz rozglądania się na boki, a właściwie, to nawet chciał coś zrobić, ale ciało (najwyraźniej oszołomione) odmawiało mu posłuszeństwa, nie robiąc sobie kompletnie nic z sygnałów, wysyłanych z mózgu, o treści "Wstań!", "Ruszaj się!", czy chociażby "Podnieś łapę".


- Stworze?! - Ciszę, przerywaną tylko świstem zamieci (przed którą chroniły go kamienne płaty), rozdarł nagle krzyk. Szorstki krzyk, choć ewidentnie należący do samicy. Pamiętał ten głos. Och, tylko nie ten Woolferoon!


Próbował zamknąć oczy (co było stosunkowo trudne, jeśli nie ma się powiek), albo zmusić organizm do ponownego zemdlenia, ale nie poskutkowało (a to ci niespodzianka!). Chrząknął, więc tylko niezgrabnie, w ostateczności pozwalając "Liar'rze" się wybawić. Przyniosło to oczekiwane skutki. Już chwilę później, bowiem, samica najwyraźniej ujrzała jego wystające spod kamieni kończyny i przepchnęła kamienie na bok. Podciągnął się z ziemi, ale nagle zakręciło mu się w głowie, więc ponownie spoczął na zimnym, nieprzyjemnym gruncie. Zamieć ponownie maltretowała jego pysk. Może mu się zdawało, ale zegarek skuł się już lodem i nie kręcił, pod wpływem wiatru. Wciąż, jednak tykał i brzęczał cicho, co oznaczało, że nawet ekstremalne warunki pogodowe nie są w stanie mu zaszkodzić. "I dobrze." - Pomyślał, zerkając na Liarrę, która chyba szukała jakiegoś sposobu, żeby go przetransportować, ale nie słyszał ani jednego jej słowa. Nie słyszał absolutnie nic, prócz nieustającego, głębokiego szumu w przewodach słuchowych. - "Nie będzie tak łatwo unicestwić Ziemi".


Nagle samica się do niego odwróciła i chyba coś mówiła. Szum, jednak, skutecznie zagłuszał jej całą wypowiedź, jak i resztę dźwięków. Gdy spojrzała na niego wyczekująco, on spróbował powiedzieć "Absolutnie nic nie słyszę", choć ciężko było wydedukować czy mu się to udało, czy nie. Samica wymamrotała coś, patrząc na niego. Z ruchu jej pyska i języka, wstępnie wyczytał, że mówi ona "Niedobrze...". Faktycznie niedobrze. Czy istniało prawdopodobieństwo, że zostanie głuchy do końca życia? A może ten szum, to jednak dobry objaw, świadczący o tym, że przynajmniej COŚ jest w stanie usłyszeć, a później jego stan zacznie się polepszać? Westchnął cicho. Dostrzegł, że Liarra odwraca się. Chce go zostawić?


Spróbował wstać i krzyknąć "Wracaj!", ale ponownie fala bólu przeszyła jego czaszkę, powodując, że Świat niebezpiecznie zawirował. Bezwładnie legł na ziemi. Gdy już utracił nadzieję na to, że samica wróci, a zaczął oswajać się z myślą, że to ostatni dzień jego fizycznej egzystencji, dostrzegł jej kształt, majaczący w oddali. Kiedy mógł już dojrzeć, co dzierży w pysku, przy okazji wlekąc za sobą, przekonał się, że jest to półkolista kłoda, od której odrasta długa, dość solidna gałąź, którą właśnie trzyma między zębami Liarra.


"Mam na to wejść?" - Wyszeptał, a przynajmniej spróbował. "Tak." - Odpowiedziała, podstawiając mu kłodę pod pysk.




<777 słowa = +15 Divitae>
Liar? c:

czwartek, 15 marca 2018

Od Liar (CD Umbra) - "Samotność"

Może i kaszel Umbry jej nie zbudził, jednak ciężkie kroki na śniegu - już tak. Biały puch skrzypiał pod wątłym cielskiem bestii, która jak widać, niezbyt zadowolona z towarzystwa samicy postanowiła opuścić skromne progi jaskini i wyruszyć na samotne poszukiwania.
Geniusz się znalazł.
Może i Liar czuła przed nim respekt, i wiedziała, że ma "zachować parę metrów bezpieczeństwa" jednak pomimo niezbyt przyjaznych relacji między nią a Umbrą czuła za niego odpowiedzialność w górach.


Oblizała pysk, spijając trochę wody z dołka który ówczesnej służył za misę dla jej towarzysza, i wyprostowała się, czując, jak przeskakują jej niektóre kręgi w zdrętwiałych łapach. Wyszła z nory, i stanęła na obitej lodem półce skalnej. Zaciągnęła się rozrzedzonym powietrzem. Na pewno niska zawartość tlenu przeszkadza Umbrze. Wolferoon rozglądnął się dookoła, szukając wzrokiem chodzącego (według jej subiektywnej opinii) trupa, i pomimo, iż nie dojrzała jego sylwetki, to węsząc chwilę po śniegu udała się za jego zapachem. Był bardzo wyraźny, pachniał stęchlizną, i pewnością siebie. Niczym nie przypominał tutejszych zwierząt.


Szła już dobrą godzinę, czując coraz większą adrenalinę. Dawno tutaj nie była. Zmieniło się jednak wiele, między innymi, nie widać żadnych Feniksów lodowych. Zupełna pustka, spowodowana brakiem pożywienia, przerażała wilczycę. Odbiła się z tylnych łap, wskakując coraz to wyżej na stromą ścianę Lhotse, i wspięła się na sam szczyt ośmio tysięcznika. Wiatr wiał niemiłosiernie, układając futro Liarry wzdłuż ciała. Lodowaty wiatr przywiał zapach innego przedstawiciela jej gatunku. Zaparła się łapami, i zawyła w ten szczególny sposób, przerażający, ciężki, pewny, który pokazuje, kto jest panem gór. Przestała wyć dopiero wtedy, gdy jej oczom, może kilometr niżej ukazała się blada sylwetka jakiegoś zwierzęcia.
Czyżby kozica?
Ale tak wysoko?
Wolferoon bez większego namysłu skoczył w dół. Jej ciężkie ciało uderzyło o grań, jednak ta, wiedziona instynktem biegła w dół, uderzając boleśnie o bryły lodu. Widząc zwierzynę skoczyła bez namysłu, ciągnąc ją za sobą w przepaść. Momentalnie skręciła jej kark, przedtem posyłając jej pełne mordu spojrzenie. W wilczycy zaczął się budzić instynkt przetrwania i żądzy krwi. Skuczeniem przywołała znajomego, lodowego feniska. Jedyny gatunek, z którym żyła w pełnej zgodzie i harmonii. Zostawiła mu połowę zwierzyny, i ruszyła przed siebie. Dopiero teraz czuła skutki pościgu. Była cała poobijana, jej białe futro było uplamione krwią a łapy bolały od potłuczeń. Jednak nie to martwiło Liar. Zastrzygła uszami. Usłyszała coś, co napełniło ją obawą, strachem, niepewnością. Wsłuchała się chwilę w góry, zamykając oczy. Dopiero po chwili coś do niej dotarło.
Czyżby lawina? Nie... Burza?!


Jej zabliźnione oko zabłyszczało, a ciało przeszły ciarki. Gdzieś w górach błądzi bestia. Wilczyca nic nie wiedziała o jego gatunku, więc przekonana, że ten jest gdzieś tutaj, pośród lodowców rzuciła się w pościg, szukając go. Ślepota śnieżna, choroba wysokościowa, każdy jeden nieprzemyślany ruch mógł spowodować śmierć. A przecież Umbra był złożony z samych kości. Czy w takim razie mógł się rozpaść? Zaczęła przeraźliwie wyć, chcąc znaleźć bestię. Bała się go. Nawet bardzo. Ale to nie umywało faktu, że czuła, iż musi go odnaleźć.







<482 słowa = 0 Divitae>
Umbra?

niedziela, 4 marca 2018

Od Umbry (CD Ron) - "Milczący i niezapamiętany"

Pochylił się nad niezmąconą taflą jeziora. Zadanie, które powierzył lisowi nie mogło trwać aż tak długo, więc musiał on zboczyć z drogi. Z niesmakiem poderwał łeb - Zaufał lisowi, a w zamian otrzymał jawną niesubordynację. Postanowił, jednak dać mu szansę. Był, w końcu, tylko śmiertelnikiem, pełnym śmiertelniczych słabości, zwyczajów i lękliwości przed nieuniknionym - śmiercią. Może, więc specjalnie się ociągał, ażeby przedłużyć swoje chwile, w których nie będzie musiał podróżować u jego boku. Nie miał zamiaru, jednak, puszczać mu tego płazem, wszak taki przychylny gest mijałby się z celem - Tylko stworzenia, które choć odrobinę się kogoś boją, żywią do niego szacunek.


Już miał zamiar zacząć go szukać - Cierpliwość powoli mu się kończyła - ale nie spostrzegł się, a lis wypadł zziajany, spośród gęstej kępy ciernistych krzewów. Wyraźnie widział jego pełną samozadowolenia minę, gdy biegł ku niemu. W pysku dzierżył dwa zajączki-oseski, które zapewne zostawiła nieostrożna matka, bądź pozbył się jej sam lis. Lecz ponownie nie zdołał wykrztusić ni słowa, czy w jakikolwiek inny sposób zareagować, a "Ron" potknął się o wystający korzonek i spektakularnie wyłożył na ziemi, miażdżąc jego potencjalny posiłek.


Zdusił w sobie gniew, próbując podchwycić spojrzenie Posłańca. Gdzieś w kącikach jego oczu zalśniły łzy bólu i upokorzenia, ale po kilku mrugnięciach zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. W tym samym momencie lis podniósł wzrok. Patrzył na niego, jakby z góry był gotów przyjąć każdą karę, jakkolwiek nie byłaby ona krzywdząca. Miał ochotę wydąć nozdrza, rzucić mu groźne spojrzenie, lub chociaż zmarszczyć pysk, ale nie był w stanie tego zrobić - Po raz pierwszy w życiu tak bardzo zabrakło mu obecności żywych tkanek, podlegających jego kontroli.


- Długo zajęło ci przybycie tutaj - Wydusił, po chwili wewnętrznej walki, głosem ociekającym gniewem i zawodem. - Zdecydowanie dłużej, niż powinno.


- U-umbro... - Wykrztusił lis, powstając i krzywiąc się mocarnie. - J-ja chciałem przynieść ci podarek... - Rzucił żałosne spojrzenie na zmasakrowane ciałka zajączków.


- Jak widać - Wycedził, starając się zachować spokój. - zrobiłeś to nadaremno. - Wyprostował się, groźnie kołysząc zegarkiem. - Zignorowałeś moje polecenie. Udałeś się gdzieś indziej, niźli ci nakazałem. Miałeś być posłusznym sługą, a jesteś knąbrnym, zapatrzonym w swoje własne potrzeby futrzakiem. Pamiętasz, co miało się stać, jeśli nie będziesz wypełniał moich dyrektyw? - Z każdym słowem "Ron" zdawał się coraz bardziej kurczyć w sobie, a przy ostatnim zdaniu podskoczył, jakby nagle ktoś podpalił mu łapy.


- Nie! To znaczy... Pamiętam, Umbro...! A-ale ja chciałem dobrze! Chciałem tobie dogodzić, zrobić dobre wrażenie! J-ja po prostu nie zauważyłem tego przeklętego korzenia! Wybacz mi, błagam!


Prychnął kpiąco, tym razem nie dając rady stłumić tego w sobie. Cały drżał z wściekłości. To wszystko, to same kłamstwa, łgarstwa śmiertelników, dbających wyłącznie o własny interes. To wszystko, to tylko marna powłoka, wewnątrz której wciąż trwała cała kapryśność, humorzastość i ogłada lisa, a on myślał, że jako syn Czasu i Śmierci, on sam, nie zdoła się przez nią przedrzeć. Uważał go za naiwniaka, tępego brutala, którego spławi, przy najbliżej okazji, a jeśli będzie miał odrobinę szczęścia - Nawet zgładzi. Chorobliwe zapatrzenie w siebie, słabość, miłość i wiara w niestworzone rzeczy, doprowadzą tę planetę do zagłady, podobnie jak ludzi. Tyle, że te stworzenia zdołają wyciągnąć wnioski i lekcje ze swojego irracjonalnego postępowania, owszem. Ale wtedy, kiedy będzie już za późno. Kiedy on sam uchyli drzwi Świątyni, ale zamiast poczuć się dziwnie lekkim, zamiast dojrzeć, iż biel spowija jego wizję, zamiast odlecieć ku Ziemi, czując, jak żelazna pętla go dusi, on wyjrzy przez te wrota i dojrzy kataklizm. Jego wrażliwy słuch wyłapie każdy jęk bólu, każdy wybuch i każdy krzyk. Jego wzrok dojrzy jęzory ognia, zachłannie oplatające planetę, dojrzy setki asteroid, komet i innych wymysłów galaktyki, które bezwstydnie przebiją się przez atmosferę i zaczną uderzać w Ziemię. Jego węch wyłapie duszącą woń dymu, krwi i agonii wszelkich znanych mu istot, ta woń go owije i ostatecznie uświadomi o kresie znanego mu Uniwersum. Natomiast cały organizm wyczuje piętno, odciśnięte przez samą Śmierć na mieszkańcach Zielono-Niebieskiej planety. Wtedy skończy się jego misja i podróż, zwana istnieniem - Wtedy, gdy jego serce będzie boleśnie krwawić i wołać o szybką śmierć, gdy jego oddech sam zaprzestanie się ponawiać, z poczucia wewnętrznej beznadziejności i bezsilności, gdy zapachy, oszołomione tragedią, jaka miała miejsce, skończą przyjemnie wdzierać mu się między nozdrza, gdy jego wzrok stanie się przyziemny, w równym stopniu, jak śmiertelniczy. Och, a najokropniejsze z tej całej makabryczności będzie to, że on wyczuje, kiedy nadejdzie moment, w którym Planeta będzie miała zostać unicestwiona. On, zbyt przerażony i zamknięty w sobie, zaszyje się w Świątyni, będzie chciał rozedrzeć się na strzępy, leżeć, biec, płakać i popełnić samobójstwo w tym samym, jednym momencie. Iście okropnie jest to wszystko wiedzieć. Ta świadomość to błogosławieństwo i przekleństwo w jednym.


A tymczasem ten śmiertelnik próbuje wymusić na nim łaskę. Za późno na łaskę. Czas dorosnąć, istoty.


- Nie ma mowy. Od tej chwili każde twoje, nawet najdrobniejsze, wykroczenie, równać będzie się śmierci. Nie jest potrzebne ci wybaczenie, doskonale radzisz sobie i bez niego. A teraz powierzę ci najważniejszą misję, jaka kiedykolwiek mogła ci przypaść, a jeśli z niej się odpowiednio nie wywiążesz, czeka cię coś o wiele gorszego, niźli zgon.


Ronald podskoczył, autentycznie przerażony. Żałował, że nie może włamać się teraz do jego myśli, przekazać mu wszystkiego, o czym on nie ma pojęcia i nawet nie stara się tego dowiedzieć! Chciał mu dokładnie opowiedzieć, jak słabą i kruchą jest Ziemska nacja, jak zadufaną i naiwną jest Planetą. Ale nie mógł. Poprzysiągł dyskrecję, wobec wszelkich innych stworzeń. Nawet swojemu pobratyńcowi, komuś tej samej rasy, nie mógł powiedzieć nic o kataklizmie. Coś w rodzaju tajemnicy zawodowej.


- Śledź dla mnie Eros, Ron - Wymusił na sobie użycie jego imienia. W ostateczności było mu go nawet trochę żal. Zakończy swoje istnienie milczący, niezapamiętany, nic nie znaczący, wśród miliardów innych lisów. - I raportuj mi o jej położeniu.


Lis kiwnął głową i odbiegł, nie zważając na własne zmęczenie. Może w ostateczności nie jest aż tak okropnym posłańcem?


Pokręcił głową i odwrócił się, zdziwiony własną przychylnością. Dostrzegł w oddali wierzchołek wysokiego, rozłożystego drzewa. Bez większego namysłu zmaterializował się na nim i bezmyślnie zapatrzył w dal. Czym jest jego własne istnienie, wobec potęgi mieszkańców Ziemi? Czym zasłużyli sobie na tak okropną śmierć? Może nie była ona bliska. Ta Planeta wyda jeszcze wiele, wiele plonów. Czuł to i skrycie tego pragnął, wszak gdzie indziej mógłby się odnaleźć? Nie miał zamiaru spędzać wieczności w Świątyni. Oczywiście, o ile dane mu będzie przeżyć kataklizm. O ile sam siebie nie wykończy od wewnątrz. Odetchnął głęboko rześkim, wiosennym powietrzem. Wtem ciemność zalała mu wizję.




<1084 słowa = +25 Divitae>






Ronnie? :>

sobota, 3 marca 2018

Od Ron'a (CD Umbra) - "Morderczy bieg"

- Najszybciej ze wszystkich lisów, Umbro! - Płaszczyłem się przed "nie-bestią", chcąc uniknąć rychłej śmierci w tej jego pozbawionej jakichkolwiek tkanek miękkich paszczy. Brr.

Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że każda komórka mojego ciała marzy teraz, by mieć jakieś nibynóżki, witki, czy cokolwiek innego, co pozwoliłoby im zatkać uszy (gdyby je posiadały). Przedstawienie, jakie tu się przed chwilą odegrało, musiało stworzyć w oczach (nie-)potwora wizję Rona-tchórza i lizusa. No trudno.

Wolę być postrzegany jako lizus, ale żywy, niż dać się zamordować i pozwolić, by obrzydliwe czerwie pełzały w moim ciele, żywiąc się gnijącymi tkankami. A może nawet nie. Może ta (nie-) bestia pożywiała się też lisim mięsem. Wzdrygnąłem się na tę myśl. To nieczęsta praktyka w lesie - drapieżnik z zasady nie rusza mięsa innego drapieżnika. Podobno ma to jakiś związek z wysokim ryzykiem zarażenia się pasożytami czy innym badziewiem, ale osobiście wolałem wierzyć, że wynika to po prostu z szacunku do podobnych sobie stworzeń.

A ten tutaj nie wyglądał mi na typa, który byłby zdolny do odczuwania szacunku.

- To dobrze, bo ja się zwykle teleportuję. Widzisz jezioro oddalone o około kilometr stąd? - Zapytał Umbra, ucinając moje mroczne rozmyślania na jego temat.

- Uch, Em... - zmrużyłem oczy, starając się dojrzeć na horyzoncie cokolwiek, co mogłoby chociaż świadczyć o bliskości jeziora. Bezskutecznie. - Nie. A ty? Widzisz coś oddalone o KILOMETR stąd? - Trochę zdenerwowała mnie ta moja... nieporadność, ułomność? w postrzeganiu świata, co spowodowało, że na chwilę się zapomniałem, opuściłem gardę, pozwoliłem sobie na tę małą manifestację mojej frustracji.

Przełknąłem głośno ślinę, nie wiedząc, jak też bestia (nie oszukujmy się już z tym "nie". To przecież bestia, na bank. Może sam nie chce tego przed sobą przyznać, nie zmieni to jednak tego, kim jest) może zareagować na takie zachowanie.

Umbra na szczęście zdawał się nie dosłyszeć tego pretensjonalnego pytania. Uniósł koniuszek pyska nieznacznie w górę, za czym pewnie poszłoby spojrzenie jego oczu - gdyby je miał. Ot, typowy gest kogoś, kto się nad czymś głęboko zastanawia.

- Więc masz biec około dwieście metrów na północ, zboczyć delikatnie na północny wschód, potem całkiem wyrównać do wschodu... I dalej już chyba zauważysz, jak biec. - Każdej kolejnej wskazówce towarzyszyło moje kiwnięcie głowy, którym sygnalizowałem, że przyjąłem treść jego wypowiedzi do wiadomości. - Tylko nie próbuj uciekać. Znajdę cię i zabiję, bo niepotrzebny mi jest nieoddany posłaniec - czułem, jak futro jeży mi się na karku na dźwięk tych słów.

- Ani mi się śniło, Umbro - przedstawienia ciąg dalszy. Duże oczy, ulegle podwinięty ogonek.

Matka śmiałaby się ze mnie, gdyby to widziała. Chociaż nie, najpewniej widząc mnie w takiej sytuacji, zaczęłaby sobie rwać sierść z głowy. Albo przystąpiłaby do działania. A może zostawiła by mnie tu, pomimo wielkiego prawdopodobieństwa, że niedługo zginę. Właściwie dawno nie widziałem mojej matki...

Cholera, mam tu zadanie do wykonania, a myślę o mojej matce. Otrzepałem się, jakby chcąc wyrzucić te myśli z siebie - przeanalizuję tę sprawę kiedy indziej, jeśli dożyję - i zorientowałem się, że zostałem sam.

Rozejrzałem się na boki, jakby szukając potwierdzenia. Skubany przeteleportował się nad jezioro. Wiedziałem, że nie mam ani chwili do stracenia. Szybko określiłem kierunki geograficzne na podstawie pozycji słońca.

Ruszyłem przed siebie niczym pocisk wystrzelony z karabinu, pędząc z maksymalną prędkością, jaką przypuszczalnie będę w stanie utrzymać na spodziewanym dystansie. Czyli… Całkiem szybko. Nie miałem się czym chwalić – każdy lis byłby zdolny do osiągnięcia podobnego tempa, zwłaszcza będąc w sytuacji zagrożenia życia.

Czułem, jak niewielkie kamyczki unoszą się z ziemi pod wpływem uderzeń moich łap, kąsając mnie po brzuchu niczym mrówki. Lubiłem to uczucie. Biegając często czułem się… niezniszczalny? Wyjęty z czasoprzestrzeni? Nic, tylko ja, wiatr w sierści i gwałtownie zmieniający się krajobraz; nawet myśli niezdolne były zazwyczaj przebić barierę monotonnego dźwięku łap uderzających o podłoże.

Teraz jednak nie mogłem się tym cieszyć. Miałem wrażenie, że nie biegnę do celu, a uciekam przed niewidzialnym wrogiem – kostuchą, mrocznym żniwiarzem, zwał jak zwał. W moich myślach ta postać miała teraz pozbawiony wyrazu (oraz skóry, mięśni, sierści) pysk Umbry. Podświadomie przyspieszyłem, choć moje płuca i serce podpowiadały mi, że to nienajlepszy pomysł. Już czułem drapiący ból w tchawicy.

Zwolniłem odrobinkę, gdy dotarłem do punktu, w którym wskazówki Umbry nie mogły mnie już dalej prowadzić. Miałem już „zauważyć, jak biec”, całe szczęście jezioro znalazło się już w zasięgu mojego wzroku.

Dokonałem szybkiej kalkulacji, zastanawiając się, czy bardziej opłaca mi się wybrać drogę na skróty, prowadzącą przez jakieś chaszcze, czy też biec ubitą, ale znacznie dłuższą trasą. Ostatecznie wybrałem chaszcze.

Szybko pożałowałem tej decyzji. Okazało się, że te pozbawione teraz liści krzaki to nic innego, jak uzbrojone w ostre kolce (a może ciernie? tak, nawet w takim momencie zakrzątałem sobie głowę kwestią nazewnictwa) jeżyny. Zakląłem w duchu, przypominając sobie, jak jakiś czas temu przechodziłem nieopodal i zwróciłem uwagę na to miejsce jako potencjalną stołówkę w okresie wiosenno-letnim.

Całe szczęście wizja kostuchy siedzącej mi na ogonie pozwoliła na chwilę „wyłączyć się” na ból odczuwany za każdym razem, gdy kolejny cierń (tudzież kolec) żłobił sobie krwawą (no dobra, przesadzam. Ale bolesną!) ścieżkę na mojej skórze. Czułem, jak jeden z nich wbija mi się w delikatną skórę między palcami jednej z tylnych łap, jednak wystarczyło, bym wyobraził sobie ból spowodowany byciem rozrywanym na strzępy przez Umbrę i jakoś tak momentalnie ciało obce przestało mi przeszkadzać.

Byłem skupiony na celu – jeziorze. Nic nie potrafiło wyrwać mnie z tego skupienia… Tak przynajmniej myślałem, dopóki przy kolejnym głębokim wdechu wciągnąłem do płuc nie tylko woń wilgotnej ziemi i rozkładających się gałązek, ale i słodką, kuszącą woń zwierzyny.

Czułem, jak żołądek ściska mi się tak gwałtownie, że musiałem się zatrzymać. Chwilę potrwało, nim udało mi się uspokoić oddech; w odpowiedzi na długi wysiłek organizm odwdzięczył mi się silnymi torsjami. Zwróciłem jedynie trochę żółci, gdyż nic innego do zwracania po prostu nie miałem.

Chciałem biec dalej, jednak instynkt drapieżnika okazał się silniejszy. Z walącym sercem zboczyłem z trasy w kierunku upragnionej woni.

Kamień spadł mi z serca, gdy ujrzałem zajęczą norę. To będzie łatwy łup. Teraz, z bliska, wyczuwałem, że wewnątrz znajdują się małe, bezbronne młode. Rozkopałem ziemię, by dostać się do ofiar, które, niepokryte nawet jeszcze futrem, nie były nawet zdolne, by podjąć próbę ucieczki.

Jadłem łapczywie, co później pewnie przypłacę niestrawnością, byłem jednak niezwykle głodny i nie mogłem sobie pozwolić na zmarnowanie jeszcze większej ilości czasu. Nie wyczuwałem nawet wyraźnego smaku, czułem jednak, jak delikatne kostki łamią się pod naciskiem moich szczęk, nie musiałem nawet ich omijać – po prostu zjadałem moje ofiary w całości.

Kiedy byłem już syty, fala strachu ścisnęła mnie za serce i żołądek, przez co omal nie zwróciłem jego zawartości (gdybym zwrócił, sytuacja ta mogłaby się wydać wręcz tragikomiczna). Spieprzyłem moje zadanie! Byłem już spóźniony (ale czy na pewno? Mój wybryk zabrał mi jakieś cztery minuty, a biegłem szybko. Mimo tego nie potrafiłem uspokoić myśli), a więc pewnie i martwy. Brawo, Ron.

W pośpiechu wymyśliłem, że jeśli zaniosę bestii posiłek, to może potraktuje mnie łagodniej. Chwyciłem w zęby ostatnie dwa zajączki. Poczułem, jak życie opuszcza ich ciałka, gdy zmiażdżyłem ich delikatne kręgosłupy.

Zebrałem się do kupy i ruszyłem w stronę celu. Teraz, z zajętym pyskiem trudniej mi było oddychać; pełny żołądek również nie ułatwiał biegu. W końcu jednak dotarłem do brzegu, a raczej wypadłem na kamienistą plażę spośród krzaków.

Czułem, że w moje futro wplątane są dziesiątki malutkich gałązek, pewnie również zdechłych robaków i innych niefajnych rzeczy, że mam pierś uwalaną krwią, byłem jednak zbyt przejęty spóźnieniem, by się tym przejmować.

Rozejrzałem się wokół. Poczułem ogromną ulgę, gdy jakieś sto metrów od siebie dostrzegłem dziwaczną sylwetkę Umbry. Podbiegłem do niego, i…

… tak, Panie i Panowie. Potknąłem się o jakiś badyl wystający z podłoża, upadając na ziemię prosto pod łapami Bestii. Moje kończyny były porozrzucane na wszystkie strony, zmiażdżyłem też trzymany w pysku „prezent”.

Bałem się podnieść wzrok do góry, gdy to jednak (w końcu!) uczyniłem, zobaczyłem, że pochyla nade mną swój kościsty pysk…

Och, gdyby tylko miał oczy, gdybym był w stanie odczytać teraz ich wyraz…





<1312 słowa, odpis w mniej niż tydzień = +25 Divitae>
Umbra? Zlitujesz się?

piątek, 2 marca 2018

Od Umbry - "Bezczelna Ruda Kita"

Włóczenie się po terenach stada, którego się nie zna i naumyślne unikanie Alfy nie było lekkim kawałkiem chleba. Ta przeklęta Eros była dosłownie wszędzie, to siedziała i gapiła się w nurt rzeki, z której chciał się napić, to polowała na to samo zwierzę, które on sobie upatrzył. Zupełnie, jakby nie miała co innego do roboty, na Boga, była przecież Alfą! Zwierzętom zawsze było "mało", czy też "niedobrze", stąd też winny właśnie do niej zgłaszać się ze swoimi skargami! A ona po prostu hasała sobie po terenach własnego stada, jak gdyby nigdy nic, i utrudniała mu funkcjonowanie. Już nie raz tak się przestraszył na jej widok (nie, że ogólnie jej się bał, po prostu MUSIAŁ jej unikać... On, przecież, niczego się nie boi...), że teleportował się w zupełnie sobie nieznane miejsce i nie miał pojęcia, co ze sobą począć. Pewnego dnia, gdy dostrzegł ją kątem oka przy drzewie, na którym odpoczywał, zerwał się z gałęzi (co chyba jasne, nie potrafił się wspinać, ani nie miał zbytnio takiej możliwości, więc skorzystał ze swej unikatowej umiejętności materializacji w miejscu, w którym zażyczył sobie akurat przebywać, obierając za cel akurat tą gałąź) i teleportował się do jaskini niedźwiedzia (nie miał pojęcia jak, doprawdy, nigdy nawet tej jaskini nie widział, a więc jak udało mu się skupić swoją wolę na tym miejscu? W dodatku, ta deportacja była poza jego kontrolą - wcale nie starał się szczególnie zmaterializować w bezpieczniejszym miejscu) i tylko cudem wymknął się spod jego wielkich, zwieńczonych ostrymi pazurami łapsk. Jakby tego było mało, stworzenia, którym udało się go zauważyć, a potrafiły mówić, chyba przekazały tej całej Eros, że uraczył obecnością swojej szlachetnej osoby przynależące do niej tereny.


Westchnął ciężko, wyciągając łapy do przodu. Znajdował się aktualnie na gałęzi dębu, który wyglądał na dość solidny, ażeby uznać go za idealne miejsce do odpoczynku. Konar, jaki przeznaczył sobie za sypialnię na dzisiejszą noc (nigdy nie siedział w jednym miejscu dłużej, niż dwa dni.. Kto wie, czy ta przeklęta Eros nie zaczęłaby go śledzić), znajdował się dość wysoko, aby widzieć wszystko, co dzieje się niżej oraz, przy ewentualnym upadku, nie umrzeć na miejscu... W ostateczności poważnie pogruchotać sobie kości. Złożył łeb na niedbale zarzuconych na siebie przednich łapach, myśląc, czy długo jeszcze ma zamiar pozostać w tym Śmiertelniczym Świecie.


Z jednej strony podobało mu się tu - Przytłaczająca sterylność i czystość Świątyni, znudziłyby chyba każdego, po dłuższym czasie. W dodatku tam było okropnie nudno, a on nie był aż tak stary, by nie chcieć się "wyszaleć" w tych młodych dla jego organizmu czasach. Ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że musi w końcu oddać się medytacji, zamiast wiecznie czerpać, niczym nieznośny robak, z plonów wydawanych przez tę planetę. A nawet jeśli powróci, to na jak długo? Czy doprawdy zamierza zmarnować kolejne dziesięć lat na siedzenie w Świątyni Czasu?


Och, śmiertelnicy nie zdają sobie sprawy, ile mają szczęścia, nie musząc przejmować się niczym innym, poza interesem swoim, względnie swojej rodziny. Na jego barki złożony został ciężar całej Ziemskiej społeczności, a on nigdy o to nie prosił. Nie pragnął zostać prymitywną imitacją bożka, poprzez dbanie o zegar, o wszelkie istoty, o rośliny, o wszystko inne, co kiedykolwiek zaistniało na tej planecie, bowiem to od niego zależy, jak szybko czeka ją kataklizm.


Zadrżał, gdy jego sierść zmierzwił delikatny wiatr. Był on lekki, odżywczy, oczyszczający. Był zwiastunem rychłego przybycia wiosny. Spojrzał z wyższością na częściowo stopniały śnieg. "Czeka cię prędki koniec" - Pomyślał.


I wtem ciemność spowiła jego wizję, sprowadzając do jego umysłu sen. Sen pełen zegarów, krzyków, jęków bólu, wybuchów i kataklizmów.


~*~*~


Ciemność rozgonił niespodziewany jazgot. Wrzawa obfitowała w szamotanie skrzydeł oraz serię głośnych warknięć i lisich "szczeków", w akompaniamencie szelestów gałązek i liści. Ze zgorszeniem podniósł łeb - Śmiertelnicy byli irytujący, nigdy nie mogli zapewnić swojej zwierzynie szybkiej, godnej śmierci, tylko wykańczali ją powoli, przy okazji zakłócając względną ciszę dźwiękami, towarzyszącymi konającej zwierzynie. Ten ptak akurat zdawał się być szczególnie twardy i nie dawać za wygraną, bo wciąż przez las niosło się szamotanie jego skrzydeł i szelest krzaków. Podskoczył, gdy zza pobliskiego, wyjątkowo pokrytego liśćmi, krzewu wyskoczył bażant, rozpaczliwie próbujący poderwać się do lotu, a w jego ptasi ogon (potrząsnął łbem, by upewnić się, czy dobrze widzi) wgryzł się lis. Wola życia ptaszyska musiała być wyjątkowo ogromna, bo ciągnęło ono drapieżnika po ziemi, który próbował wszczepić pazury w grunt, ale zamiast tego zostawiał za sobą tylko ślady swoich pazurów.


Cała ta sytuacja mogłaby zdawać się być komiczna, ale on, zamiast marnować czas na śmiech, spróbował wypatrzyć cień szansy dla swojego wołającego o strawę żołądka. Jeśli nawet lis się zmęczy, to bażant będzie zbyt wyczerpany, aby próbować wzbić się w powietrze. Wtedy mógłby wkroczyć on - Zmaterializować się przed ptakiem i zacisnąć szczękę na jego głowie, na dobre odbierając mu możliwość poruszania się.


Jak zaplanował, tak zrobił. Przez dłuższą chwilę teleportował się z drzewa, na drzewo, byleby nie zgubić wciąż walczącego o życie ptaka, ale w pewnym momencie w oddali zawył wilk, dekoncentrując lisa, który spłoszony poluźnił ścisk swych szczęk, tym samym uwalniając ptaszysko. Rudzielec pisnął, przez siłę rozpędu, jaką nadał mu ptak, przekoziołkował metr do przodu, po czym wpadł do jakiegoś bliżej nieokreślonego rowu. I tu do gry wchodził on - Cichy zabójca.


Skupił się na miejscu, do którego za kilka sekund dobiegnie wciąż nieświadomy swej wolności bażant, pozwolił pętli zacisnąć się na swej szyi, wstrzymując oddech, na ułamek sekundy biel spowiła mu wizję, ale potem stał już z rozwartymi szczękami, czekając na ofiarę, nieświadomą jego obecności. Ptak wpadł mu dosłownie między zęby, a on, nie czekając, zacisnął paszczę. Coś chrupnęło (przez jego ciało przeszedł przyjemny dreszcz, wywołany tym jeszcze przyjemniejszym dźwiękiem), ciało bażanta sflaczało i opadło, a ciepła krew trysnęła mu do paszczy. Chwilę upajał się jej doskonałym smakiem oraz swoją porażającą - jak na kogoś, kto nie umie polować - skutecznością, zaczynając rozumieć, dlaczego drapieżcy tak przeciągają śmierć swych ofiar. To uczucie samozadowolenia i perfekcji, w połączeniu z cudownym smakiem krwi, przyprawiała go o silne, niekontrolowane dreszcze.


Westchnął, wypuszczając z pyska ciało bażanta (zmasakrowana głowa nie wyglądała tak smakowicie, jak reszta jego korpusu), wraz z upapranym krwią zegarkiem. Pospiesznie zlizał z niego posokę i rozejrzał się wokół. Las był spokojny, nie wyglądało na to, że ktoś chciałby ukraść przynależący do niego święty obiekt. Mentalnie wzruszył ramionami i wgryzł się w ciało ptaka. Było urzekająco fenomenalne w smaku, więc łapczywie zatopił kły w zwłokach po raz kolejny. Wciąż pamiętał, jednak o przykrych konsekwencjach zachłanności i potem jadł już o wiele spokojniej.


Będąc w połowie posiłku, usłyszał gwałtowny szelest krzaków. Instynktownie zakrył łapą zegarek i poderwał łeb, wytężając słuch. To może być niedźwiedź, wilk, nawet jakieś zagubione Lamasu, to może być każda bestia, z którą w pojedynku nie ma najmniejszych szans, a był zbyt głupi i podniecony perspektywą posiłku, by pomyśleć o wciągnięciu łupu na drzewo. Odchylił się do tyłu, mimo wszystko gotów walczyć o bezpieczeństwo zegarka, ale zza krzaków wypadł zziajany... Lis. Mało tego - Ten sam lis, któremu właśnie sprzątnął posiłek sprzed nosa. W jego sierści było pełno gałązek, a ona sama upaprana była niemal w całości błotem ("Ten rów mógł być głębszy, niż podejrzewałem" - Pomyślał, skanując wzrokiem Rudzielca). Lis zastygł, dostrzegając, przed kim właśnie stanął. Kły, które szczerzył od kiedy tu dobiegł, ponownie zasłonił wargami i wytrzeszczył swe bystre, bursztynowe oczy. Sam nie zdążył warknąć, powstać, sapnąć, czy zrobić cokolwiek innego, a lis spłoszony zniknął między krzewami. "I dobrze" - Przeszło mu przez myśl, gdy tylko zorientował się, co się właśnie wydarzyło. - "Problem rozwiązał się sam".


Uznał, że głupio byłoby teleportować się na drzewo, tylko po to, by kontynuować posiłek, z którego nie zostało już zbyt wiele, więc zaczął dokończać bażanta, ale jednak wciąż łypał podejrzliwym wzrokiem, gdzie się da, by ewentualnie dostrzec zagrożenie, nawet zanim przyjdzie mu je usłyszeć. Ale nawet kiedy już skończył posiłek, wciąż czuł się obserwowany. Nie mógł, ani nie chciał dociec, od kogo pochodzi śledzące go spojrzenie, więc pospiesznie zgarnął zegarek do pyska i teleportował się na pobliskie drzewo.


Zastygł, obserwując ogołocony z mięsa szkielet. Mimo woli pragnął, by szpieg się pojawił, uznając, że on sam znajduje się już gdzieś daleko. I rzeczywiście. Z niedowierzaniem odnotował, że ta bezczelna Ruda Kita czekała, aby pożywić się resztkami jego posiłku. Stłumił w sobie prychnięcie. "Wąchaj, wąchaj. I tak nic tam nie znajdziesz." Lis westchnął, wyraźnie nachmurzony, gdy po przebadaniu szkieletu ptaka, nie znalazł na nim ani kawałeczka mięsa.


- Co za bezczelność... Sprzątnąć tak komuś posiłek sprzed nosa... - Zaczął mamrotać do siebie, wstając. - Co to właściwie było?  Ominął mnie jakiś Halloween'owy bar przebierańców? To coś było okropne, jakby ledwo żyło, takie było chude... I w dodatku bez oczu, goła szczęka... Okropne... - Cedził wciąż, prawie znikając w gąszczu krzaków.


Ale nagle jakaś nieuważna wiewiórka, upuściła swój żołądź, prosto na głowę Rudzielca. Syknął on cicho i poderwał łeb.


- Złaź tu, ty obrzydliwy bezczelu! - Wysyczał, podskakując w stronę wiewiórki, bezustannie kłapiąc zębami, jak jakaś imitacja krokodyla. - Złaź, pokażę ci twój nowy dom! W moim żołądku - Dodał ciszej, w przerwie między skokami.


"Ten lis, to jakiś narwaniec" - Pomyślał, patrząc, jak ten próbuje zaczepić pazury w korze drewna. - "Lepiej stąd szybko zwiewać, zanim i mnie zobaczy."


Jak pomyślał, tak zrobił. Ostrożnie postawił nogę do tyłu, na cieńszej stronie gałęzi i wtedy... TRZASK! zaczął bezwładnie opadać na dół. Coś zmusiło go do teleportacji na ziemię, więc zbyt zaskoczony, by wymyślić coś lepszego, udzielił na to swej milczącej zgody. Pętla pospiesznie go przydusiła, biel na mniej niż sekundę spowiła wizję, ale on już stał na bezpiecznej ziemi, oddychając ciężko.


Lis obrócił się w locie w jego stronę, co skutkowało bolesnym wykręceniem szyi i zwaleniem się z łoskotem na ziemię, wiewiórka pospiesznie czmychnęła, a on sam próbował wyrównać oddech.


- Kim jesteś? - Zapytał pospiesznie Rudzielec, kiedy udało mu się już wstać. - L-lepiej stąd spadaj, jasne? Nie boję się ciebie! - Zapewnił z groźbą w głosie, ale on sam z politowaniem zauważył, że ten próbuje szybko uciec.


- Nie próbuj uciekać... - Stwierdził cicho. - I tak cię znajdę... Nie masz najmniejszych szans.


Ta wzmianka wyraźnie uraziła lisa, ale zdawał się być zbyt przerażony, by próbować się odszczekać.


- Ale chyba nie chcesz mnie zabić, prawda? - Wykrztusił Rudzielec. - To znaczy... Tak wyśmienity łowca, jak ty... C-chyba nie potrzebuje posiłku, złożonego z takiego cherlawego lisa, jak ja? Prawda, o bestio? Wiesz, ja wręcz przeciwnie, ja mógłbym ci pomóc w polowaniu, znam k-kilka świetnych łowisk, pełnych smakowitych, tłustych zajęcy... Prawda, bestio?


Ale on już nie chciał słuchać jego nieumiejętnego wywodu, pełnego kłamliwych wychwał, tylko ruszył na Rudzielca, delikatnie otwierając paszczę, lecz wciąż dbając, by nie upuścić zegarka.


- Jestem kościsty! - Ryknął rozpaczliwie lis, rzucając się do ucieczki.


Skupił się na kamieniu, do którego za chwilę powinien dotrzeć lis. Teleportował się tam w idealnej chwili, by wyprężyć mięśnie i powalić zwierzę na plecy.


- Nie! - Jęknął tamten, gdy on sam już podduszał go łapą, gotów go w ten sposób zabić (wszak skoro lis ten umiał mówić, to istniało ogromne prawdopodobieństwo, że spróbuje wypaplać informacje o miejscu jego pobytu Eros, a wtedy musiałby zaczynać swoje ziemskie życie całkiem od początku). - Proszę, nie! Mam żonę i piątkę szczeniąt! Wszystkie do wykarmienia! Beze mnie zginą!


- Wyobraź sobie, że nie za wiele mnie one obchodzą... - Fuknął, próbując zacisnąć szczęki na jego szyi, ale on szamotał się tak rozpaczliwie, że jego ciało zdawało się być tylko zamazaną, rudą masą.


- Błagam, bestio, nie! Nie zabijaj... Nie najesz się! Jeśli tego nie zrobisz, zrobię co zechcesz! CO ZECHCESZ!


Zastygł. Lis ten wcale nie wyglądał na głupiego, wręcz przeciwnie, przydałby mu się taki sprytny, lisi sługa. Mógłby mu raportować o położeniu Eros, więc nie musiałby tak rozpaczliwie przed nią uciekać. Życie stałoby się wygodniejsze.


Cofnął się, a Rudzielec zbyt zaskoczony faktem, że jeszcze żyje, nie próbował uciekać.


- Masz, więc, być moim ziemskim... Posłańcem. Wtedy cię nie zabiję. Rozumiesz? - Zapytał ostro.


- T-tak! - Krzyknął lis, zrywając się na równe nogi. - Jestem twoim ogromnym dłużnikiem! Ogromnym dłużnikiem, bestio!


- Taak... - Mruknął przeciągle, rozglądając się. - Nie nazywaj mnie bestią. Nie jestem nią. Bestia, to potwór, zabijający bez powodów, dla własnej przyjemności, dla trofeów... Ja zawsze mam powód, nawet jeśli jest nim głód.


Zdawało się, że lis chce zadać pytanie "- Więc dlaczego mnie próbowałeś zabić?", ale w porę się opamiętał.

- Jasne, b... Jasne...! - Zakrzyknął Rudzielec. - A więc jak mogę zwać swego szlachetnego pana, hm?


- Umbra... - Odparł, po dłuższym zastanowieniu. - A ciebie jak wołają?


Lis podskoczył, z niewiadomych przyczyn.


- Ronald. Ron. Wszystko jedno... Ogromnym dłużnikiem...


Westchnął głucho.


- Umiesz szybko biegać?


- Najszybciej ze wszystkich lisów, Umbro! - Potwierdził, mniej gorliwie, niż przedtem, bowiem dostrzegł już chyba, że faktycznie nie zamierza go zabić, a co za tym idzie; Ponownie może stać się przebiegłym, chytrym lisem.


- To dobrze, bo ja się zwykle teleportuję. Widzisz jezioro oddalone o około kilometr stąd? - Zapytał.


- Uch, Em... Nie. A ty? Widzisz coś oddalone o KILOMETR stąd?


Puścił jego pytanie mimo uszu. Spróbował, tylko dokładnie ocenić, jak ma biec lis, by jak najszybciej tam dotrzeć.


- Więc masz biec około dwieście metrów na północ, zboczyć delikatnie na północny-wschód, potem całkiem wyrównać do wschodu... I dalej już chyba zauważysz, jak biec - Poinstruował go. Dał mu chwilę, żeby to zapamiętać, po czym odrzekł groźnym tonem: - Tylko nie próbuj uciekać. Znajdę cię i zabiję, bo nie potrzebny mi jest nie oddany posłaniec.


"Ani mi się śniło, Umbro" - Odrzekł tajemniczo "Ron", ale jego głos zlał mu się z próżnią, która przytłaczała słuch każdego, podczas teleportacji.






<2249 słów = +40 Divitae>
Ron? c: (Ależ się jożech rozpisała xd)